Recenzja filmu

Mściciel (2004)
Philippe Martinez
Jean-Claude Van Damme
Simon Yam

O wyższości formy nad treścią

Film to produkt masowy, element kapitalistycznej machiny mającej zapewnić jego twórcom godziwy wkład do przyszłej emerytury. Niczym zabawka magiczna – wkładasz w niego pieniążka, by z uśmiechem
Film to produkt masowy, element kapitalistycznej machiny mającej zapewnić jego twórcom godziwy wkład do przyszłej emerytury. Niczym zabawka magiczna – wkładasz w niego pieniążka, by z uśmiechem na ustach wyciągnąć dwa. Nic więc dziwnego, że w dzisiejszych czasach ogromne wytwórnie inwestują horrendalne sumy w promocję swoich obrazów. Cyniczna zasada, że nie liczy się produkt, lecz opakowanie, w świecie filmu znalazła swój przytulny kącik. Co więc mają zrobić biedne filmy, które wyszły spod ręki małych wytwórni, a ich budżety wynoszą mniej niż giganci wydają na działania marketingowe przy swoich blockbusterach? Pierwsza myśl: oryginalność. Dobry pomysł zawsze był w cenie. Ba! Łatwiej powiedzieć, niż wykonać, bo inwencja na drzewach nie rośnie, a i w świecie filmu powiedziano już niemal wszystko. Czyżby impas? Klimat, misiu, to właśnie klimat jest wytrychem do drzwi sukcesu. „Mściciel” to standardowe kino dla facetów, lub jak kto woli, dla dużych chłopców, którzy nigdy z przykrótkich spodenek nie wyrośli. Ganianie z pukawkami po ulicach, dokach i miejscach uciech cielesnych tkwi w naszej naturze co najmniej tak głęboko jak pociąg do piwka i wewnętrzny przymus zerkania na kobiece atrybuty. I mimo że film ten, podobnie jak męska psychika, specjalnie skomplikowany nie jest, to jednak podobnie jak i mężczyźni (a przynajmniej niektórzy), ma w sobie coś wyjątkowego, przyciągającego uwagę. Coś łobuzersko urokliwego. Historia do skomplikowanych nie należy, tak więc tytuł doktora nie jest potrzebny, by się we wszystkim połapać. Oto mała Chinka (podobieństwo do tytułowej dziewczynki z najgłupszej polskiej „piosenki” niejakiego Funky Filona jak najbardziej przypadkowe) ma pecha. Nie dość, że jest bękartem, to jeszcze przyszło jej patrzeć, jak rodzony tatuś szlachtuję jej mamusię. Nie dziwi więc fakt, że mała złapała miejscówkę na pierwszej lepszej łajbie szmuglującej nielegalnych imigrantów i uciekła przed rodzicielem do Stanów Zjednoczonych. Służby imigracyjne wykazały się jednak sporym profesjonalizmem, a nasza bohaterka trafiła pod opiekę pracownicy urzędu. I tutaj pojawia się miejsce dla gwiazdora tego filmu, Jean – Claude’a Van Damme’a, który odgrywa rolę małżonka nadopiekuńczej urzędniczki – Bena Archera. Traf chciał, że morderczym tatusiem małej Azjatki jest szef triady, i jako taki, nie spocznie, póki nie odzyska niepokornej córki. Triada raczej znana jest z niewyszukanych metod działania, nie trzeba więc długo czekać, aż polecą głowy. A że jedna z głów należeć będzie do wspomnianej żony Bena, ten zyska powód do tytułowej zemsty. A mścić się potrafi jak mało kto, bo gangsterka, tyle że we francuskim wydaniu, to dla niego chleb powszedni. Jak widać na załączonym obrazku, fabuła nowatorska nie jest, a więc powiew świeżości na kolana nas nie rzuci. Błędem byłoby jednak zniechęcanie się do tego tytułu, bazując jedynie na streszczeniu historii. To, co na pierwszy rzut oka wydaje się być umoczonym w łajnie szkiełkiem, wprawdzie nie diamentem, ale bursztynkiem okazać się może. O wskazanie kilku walorów tego filmu się pokuszę, choć wszystkie one sprowadzają się w gruncie rzeczy do jednego słowa – „klimat”.  Film to sztuka wizualna. Czytając książki, uruchamiamy drzemiące w nas pokłady fantazji, zaprzęgamy do wytężonej pracy te resztki szarych komórek, których promile nie zdążyły jeszcze wyniszczyć. Przy filmie patrzymy i wypadałoby, by to, co widzimy, miało względną oprawę. Film klimatyczny to film dobrze sfotografowany, a żeby wyszły dobre zdjęcia, nie wystarczy wiedzieć, gdzie jest włącznik przy kamerze. Poszczególne elementy muszą ze sobą współgrać. Oświetlenie, zbliżenia, kąt ujęcia, ruch kamery, rozplanowanie przestrzeni, barwa, montaż – wszystko to pracuje na efekt końcowy. Trzeba powiedzieć, że się chłopaki postarali, przedstawiając własną, mroczną wizję kryminalnego świata. Doskonała gra światłem wprowadza atmosferę niepokoju, ale i pewnej majestatyczności. Świat zanurzony jest w mroku, ale rzeczy istotne się z niego wyłaniają, w wyraźny sposób odcinają się od przytłumionego tła. Efekt doskonale widoczny, szczególnie przy zbliżeniach zmęczonych, przeoranych zmarszczkami twarzy. Zdjęcia potrafią urzec swoją kompozycją. Niejednokrotnie łapałem się na myśli, że dane ujęcie doskonale pasowałoby do trailera i stanowiło smakowitą wizytówkę tego filmu. Wprawdzie pozostaje uczucie, że już to kiedyś, gdzieś widzieliśmy, ale nie umniejsza to w niczym znakomitego wrażenia, jakie mamy po seansie. Element muzyczny, szczerze powiem, wprawia mnie nieco w konsternację. Od czasów wyborczej porażki Andrzeja Leppera nie zaserwowano mi takiego zaskoczenia, połączonego z uczuciem zmieszania. Słuchając dźwięków wlewających się do moich uszu, czułem się nie do końca na swoim miejscu, jakbym przybył na zlot skinheadów w jarmułce na głowie i z pejsami ostentacyjnie zwisającymi po bokach. Muzyka o konotacjach klasycznych, estetycznie wysublimowana, to nie do końca to, czego się spodziewałem przy tego typu obrazie. Gdy od czasu do czasu przychodziło melodyjnie zawodzić jakiejś niewieście wysokie dźwięki, miałem wrażenie, że oglądam „Gladiatora 2”, a nie film o chińsko – francuskich rozgrywkach gangsterskich. Jednak ku własnemu zaskoczeniu, z czasem stwierdziłem, że ten patent się sprawdza, i to co na początku mnie drażniło, potem mile łechtało moje bębenki. „Mściciel” w swej wymowie jest surowy, brutalny, „brudny”, więc momenty, w których można usłyszeć wzniosłe, może nawet zbyt patetyczne melodie, dawały chwilę wytchnienia. Generalnie da się w tym obrazie zauważyć dość wyraźnie hiperbolę emocji generowaną nie tylko przez muzykę, ale i samą akcję. Momentami pędzi ona na łeb na szyję, by za chwilę wyhamować, zbliżając się niebezpiecznie do granicy nudy, ale z wyczuciem chirurga nigdy jej nie przekraczając. Prawdziwe brawa należą się specom od castingu. Filmy niskobudżetowe często charakteryzują się drugorzędnym garniturem aktorskim, ludźmi pozbawionymi charyzmy czy krztyny talentu aktorskiego. W „Mścicielu” obsada stanowi silny punkt. Pierwsze skrzypce odgrywa oczywiście Van Damme, który zadziwia swoją dojrzałością aktorską (oczywiście zachowując pewną perspektywę porównawczą – żeby ktoś nie pomyślał, że popalam teraz jakieś mocne zioło). Jego kreacja mrozi krew w żyłach, to nie jest miły pan, któremu jakiś Chinol na odcisk nadepnął. Facet jest brutalny, bezwzględny i momentami pozbawiony uczuć. Van Damme potrafił to wszystko pokazać na ekranie i chwała mu za to. Ale inni aktorzy również spisują się znakomicie. To nie jest film dla intelektualistów. Powodów do głębokich przemyśleń w nim tyle, ile w wypowiedziach Kingi Rusin błyskotliwych aluzji czy ciętych ripost. Naturalne więc, że plusów trzeba szukać gdzie indziej. Skoro scenariusz oszczędny jest w dialogi, to przynajmniej zaangażujmy aktorów, którzy przyciągają uwagę fizjonomią, charyzmą. Prócz Van Damme’a, bodajże najciekawsze wrażenie sprawia Danny Keogh, grający funkcjonariusza z imigracyjnego. Patrząc na jego charakterystyczną twarz, aż dziw bierze, że twórcy częściej nie korzystają z jego usług. Szefa mafii gra chiński aktor, o zdumiewającym dorobku - Simon Yam. Z ciekawych epizodów warte jest odnotowanie udziału Philipa Tana, który na zawsze już chyba kojarzyć się będzie z rolą w „Tango & Cash”, gdzie Kurt Russell dość skutecznie udzielał mu przyśpieszonego kursu języka angielskiego przy pomocy krzesła. Drogi czytelniku, nie chciałbym żebyś, czytając te wypociny, nabrał mylnego wrażenia, że to film wybitny lub chociaż w rejonach wybitności ulokowany. Nie oszukujmy się, Van Damme kręcił go w okresie, gdy jego kariera nieco kulała, a produkcje od razu trafiały na rynek DVD. Obiektywnie to pewnie średni film, ale obiektywizmu po mnie nie macie co oczekiwać. Obiektywnie to ja jestem obiektywizmu pozbawiony, a subiektywizm to moja religia. I jako wyznawca mojej wiary powiem wam, że to dobry film. Jeden z lepszych Van Damme’a z okresu jego upadku. Nawet gdy scenariusz nie jest odkrywczy, a do tego w portfelu bida piszczy, można stworzyć dziełko o dużej wyrazistości, z rysem indywidualizmu. Nie trzeba mieć kasy jak lodu, żeby stworzyć obraz zapadający w pamięć. Wystarczy z głową rozporządzić tym, co się posiada, by stworzyć satysfakcjonujący widza efekt. Nie wierzycie? Obejrzyjcie.
1 10
Moja ocena:
9
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones