Recenzja filmu

Obywatel (2014)
Jerzy Stuhr
Jerzy Stuhr
Maciej Stuhr

Obywatelski obowiązek

Stuhr próbuje stworzyć postać everymana, człowieka-papierka lakmusowego swoich czasów. Zamiast bohatera ma jednak koncept. A starając się opowiedzieć o wszystkim – nie tylko zamknąć w pigułce
Dokładnie w momencie, gdy przez media przetacza się kampania "Spring Into Poland", do kin trafia nowy film Jerzego Stuhra. Ministerstwo Spraw Zagranicznych promuje w świecie Polskę symbolem sprężynki, która – jak czytamy na stronach MSZ-u – "dzięki swej elastyczności kumuluje, a następnie wyzwala energię". Stuhr tymczasem wybiera na swojego bohatera istnego człowieka-sprężynkę, odbijającego się od wszelkich opcji politycznych i wybojów naszej historii, "elastycznie kumulującego" w sobie energię narodu. Trudno o bardziej rozbieżne odczytania tego prostego znaku. Dla rządowego organu sprężynka to doskonałe narzędzie propagandy: pozytywna alegoria społecznego dynamizmu. Dla Stuhra wręcz przeciwnie: człowiek-sprężynka jest symbolem oportunizmu, małostkowości, nijakości. Choć ministerstwo i reżysera dzielą wnioski wyciągnięte z historii najnowszej, to jednak ich wizje mają ze sobą coś wspólnego. Żadna z nich nie przekonuje.



Tak jak gra ze znaczeniami słowa "spring" ("sprężyna"/"wiosna"/"skakać") jest nieczytelna nawet dla anglojęzycznych odbiorców, tak film Stuhra pozostaje tworem specyficznie – i hermetycznie – polskim. Reżyser bierze na swoje barki nie lada wyzwanie: mierzy się na metaforę ostatniego półwiecza. Ale jego sprawozdanie z pokoleniowego doświadczenia ma szansę przemówić chyba tylko do przedstawicieli tegoż pokolenia. Reżyser wybiera co prawda formułę bryka, historię traktuje hasłowo, skacze od jednego ikonicznego obrazka do drugiego. Ale te rozliczenia zbyt mocno opierają się na niuansach, by pozostały zrozumiane nie tylko przez obcokrajowca, ale i przez zwykłego polskiego gimnazjalistę. Z jednej strony więc film Stuhra jest wiązanką narodowych "inside jokes", a z drugiej irytująco ślizga się po powierzchni historii. Dylemat opowiadania o wydarzeniach "skądinąd znanych" nie znajduje tu satysfakcjonującego rozstrzygnięcia.

Osoba bohatera – Jana Bratka – skrojona jest na wzór Jana Piszczyka z Munkowskiego "Zezowatego szczęścia". Bratek – grany przez dwa pokolenia Stuhrów, Jerzego i Macieja – to istne popychadło historii. Ojciec ma tę postać we krwi (ha, syn więc również!): bogu ducha winny szaraczek, nieszczególnie inteligentny intelektualista, dobrotliwa i spolegliwa oferma. Pragnie jedynie pokoju i własnego cichego kącika, ale Wielka Historia wciąż wciąga go i mieli w swoich trybach. W obliczu wydalenia z partii Bratek rzuca legitymacją – i już jest bohaterem Solidarności. Zachodzi do sąsiadów po sól – i zostaje internowany. Myśli, że znalazł miłość – wpada w łapska Służby Bezpieczeństwa. To człowiek bezideowy wciąż stający się zakładnikiem jakichś idei. Stuhr rozdaje tu ciosy na lewo i prawo: antysemityzm jawi się jako narodowy odruch bezwarunkowy, księża baraszkują z prostytutkami, a solidarnościowi bojownicy okazują się nieraz po prostu szukającymi mocnych wrażeń pomyleńcami.



Nie obywa się jednak bez paradoksu. Reżyser próbuje pokazać zniuansowany portret narodu, piętnuje przygodność politycznych wyborów, zastępuje czarno-białe opozycje wszechobecną szarością – ale nie może uciec od jaskrawych, kreślonych grubą krechą obrazków. "Obywatel" jest w istocie zbiorem – raz lepszych, raz gorszych – skeczy. Fakt, niektóre są świetne. Choćby otwierająca scena, w której rzecznik prasowy Metropolii Warszawskiej zostaje na wizji zagięty ze znajomości prawd wiary przez niejaką "Kasię z Puław". Albo epizod Piotra Głowackiego, który oblewa się sokiem pomidorowym, kiedy nie chce go bić ZOMO. Ale to skakanie po łebkach historii szybko przeradza się w mechaniczną pogoń za gorącymi nagłówkami, pochód gazetowych oczywistości. Bratek musi więc być i nauczycielem ze śmietnikiem na głowie, i pracownikiem spektakularnie plajtującego biura turystycznego. A powracająca w jego snach rozbierająca się Żydówka przypomina o spędzonym z nią pełnym erotycznych uniesień wieczorze, który – wiadomo – odbył się w przeddzień marca 1968.

I to jest chyba największy problem tego – wcale nie-tak-złego – filmu. Stuhr próbuje stworzyć postać everymana, człowieka-papierka lakmusowego swoich czasów. Zamiast bohatera ma jednak koncept. A starając się opowiedzieć o wszystkim – nie tylko zamknąć w pigułce historię, ale i skruszyć narosłe przez lata stereotypy  – w rezultacie nie mówi za wiele. Mnoży za to niepotrzebne symbole, kombinuje. A to gigantyczna litera P (jak "Polska"?) – fragment neonu Telewizji Polskiej – która spada z dachu i uderza bohatera w głowę. A to szumna i nazbyt oczywista finałowa metafora (której nie zdradzę). Najtrafniej podsumowujący "Obywatela" obrazek znajdziemy tymczasem w ramie narracyjnej: Jan Bratek tkwi tu unieruchomiony w gipsie. I podobnie jest z całym filmem: nieuchronnie usztywnionym w pędzie do ogarnięcia, podsumowania i zreinterpretowania pięćdziesięcioletniej połaci historii. Niby robionym z potrzeby ducha, a wyglądającym jak odbębnianie obywatelskiego obowiązku.
1 10
Moja ocena:
5
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Nietrudno odnaleźć inspiracje, z których czerpie "Obywatel". Główny bohater, życiowy nieudacznik... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones