Recenzja filmu

Tajemnice Bridgend (2015)
Jeppe Rønde
Hannah Murray
Josh O'Connor

Od "Zmierzchu" do art-house'u

W niektórych momentach ma się ochotę odczytać "Tajemnice Bridgend" jako zapowiedź europejskiego zwrotu ku autokracji – portret narodzin ruchu faszystowskiego, którego wsobność i tendencje
Po obejrzeniu "Tajemnic Bridgend" nasuwa mi się pewne spostrzeżenie – krajobrazy Walii mają w sobie coś złowrogiego, jakby w gęstych lasach uśpieni celtyccy bogowie  czekali na odprawienie pradawnych guseł. To przestrzeń zawieszona w wiecznym "pomiędzy" – oszałamiająco piękną naturą i zdegradowaną cywilizacją, życiem i śmiercią, chaosem i porządkiem. Duńczyk Jeppe Rønde wrzuca w ten kipisz surowości i anarchii własną mroczną fantazję o pokoleniu głodnym wspólnotowych emocji, które mają wypełnić lukę po skompromitowanej metafizyce. Punktem wyjścia są autentyczne wydarzenia – począwszy od 2007 roku tytułowym miastem na południu Walii wstrząsały kolejne fale samobójstw nastolatków. Niewyjaśnione, naznaczyły Bridgend piętnem miejsca przeklętego, gdzie "coś" – może sekta, a może sam Zły – domaga się ofiar z młodości i niewinności. Reżyser wykorzystał tę aurę tajemnicy, żeby przekroczyć ograniczenia dokumentu – pełne niedopowiedzeń, rwane i psychodeliczne "Bridgend" rości sobie pretensje do uniwersalnej opowieści o poznawczej barierze, jaka oddziela nas od innych. I, jak to często w przypadku roszczeń bywa, poza pretensje niestety nie wychodzi.

Rønde nie uzasadnia zachowań swoich bohaterów, nie buduje portretów psychologicznych, dialog zastępuje sugestywnym obrazem. Walijską "sektę" poznajemy z perspektywy intruza, a zarazem insidera. Sara (w tej roli znana z "Gry o tron" i "Skinsów" Hannah Murray), nastolatka, która deszczowe miasto opuściła jako dziecko, po latach powraca do Bridgend z ojcem, śledczym pomagającym rozwikłać sprawę samobójstw. Dziewczyna – emanująca spokojem i rozwagą – przechodzi rozterki typowe dla szkolnego "świeżaka" i, kiedy tylko nadarza się okazja, nawiązuje kontakt z członkami rówieśniczej paczki. Młodzi spotykają się w lesie, odprawiają tajemnicze rytuały, a w trakcie ekstremalnych zabaw igrają ze śmiercią. Trochę to subkultura, trochę ruch parareligijny, na pewno zaś marzenie każdej nastolatki, bo wszyscy członkowie grupy przypominają Roberta Pattinsona i Kristen Stewart. W ryzach trzyma ich niepisany kodeks lojalności i wzajemnej pomocy – najważniejsza jest wspólnota budowana wokół kultu przemocy, śmierci i honoru.

Film pozostawia bez wyjaśnień źródło owego nihilizmu i buntu. Nienawiść do świata dorosłych eskaluje w aktach nieuzasadnionego terroru, a głód autentycznych emocji i bliskości prowokuje atawizmy – instynktowne zwrócenie w stronę tego, co pierwotne, odczuwane jako bardziej autentyczne, stałe, bezpieczne. Młodzi wybierają kult seksualnej witalności i wyzwolenia od tradycyjnych norm społecznych, ale nie w pogodnym, hipisowskim wydaniu, raczej w klimacie nazistowskiego neopogaństwa. W niektórych momentach ma się ochotę odczytać "Tajemnice Bridgend" jako zapowiedź europejskiego zwrotu ku autokracji – portret narodzin ruchu faszystowskiego, którego wsobność i tendencje izolacjonistyczne działają jak autodestrukcyjna bomba z opóźnionym zapłonem. W świecie wykreowanym przez Røndego nie istnieje żadna nadzieja na bezpieczne przejście przez młodość – konformizm i indywidualizm to dwie strony tego samego medalu cierpienia; kryzys jest czymś nieuniknionym, dotyka nie tylko jednostkową tożsamość, ale także zręby demokratycznie zorganizowanej wspólnoty. Wyzwolenie od buzujących emocji przynosi dopiero śmierć – ubrana w symbol czegoś większego, w rzeczywistości stanowi dość prymitywny manifest grupowego poczucia wyższości.

"Tajemnice Bridgend" mają więc potencjał krytyczny, chociaż trudno się tą wizją społeczeństwa w impasie rzeczywiście przejąć. Wyczuwa się w filmie Røndego jakiś deficyt szczerości – nastawienie na modną stylistykę indie-horroru i prostą do odczytania, ale wizualnie efektowną symbolikę. Zdjęcia to operatorski majstersztyk – mają fakturę i gęstość surrealistycznego płótna, tylko ile razy można oglądać ten sam kadr z pełnią księżyca i psem przebiegającym przez strumień? Ktoś bardzo chciał nasycić przekaz głębią, zabrakło mu jednak wyobraźni na skonstruowanie odpowiednio oryginalnych i pojemnych metafor. Nieautentycznie wypada także rdzeń opowieści – pełen romantycznej egzaltacji, wyidealizowany portret młodości, kreślony jakby rewolucja technologiczna ostatnich kilkunastu lat w ogóle się nie wydarzyła. Próżno szukać smartfonów, mediów społecznościowych, tabletów – internetowy czat, gdzie komunikują się bohaterowie, to relikt wczesnych lat 90., a nicki pochodzą z epoki raczkowania kultury hakerskiej. Nie zrozumcie mnie źle – nie opowiadam się za bezwzględnym prymatem zasady realizmu, ale w tym przypadku laboratoryjna umowność ("to mogło się wydarzyć wszędzie i zawsze") niszczy resztki prawdopodobieństwa. Spędzamy półtorej godziny z pięknymi ciałami, które wypluwają z siebie potok frazesów (fatalne dialogi to największy grzech tego filmu) – to nie jest język współczesnej młodzieży, to nawet nie jest ludzki język, tylko sztuczna mowa botów z Internetu. Być może chodziło o sparodiowanie narracji i stylistyki "Zmierzchu" – jeśli tak, to chapeau bas, Panie Rønde! W innym przypadku – cóż, podobno dobrymi intencjami piekło jest wybrukowane. 
1 10
Moja ocena:
5
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones