Recenzja filmu

Sanktuarium (2012)
Norah McGettigan
Jan Frycz
Anne-Marie Duff

On pod tym cierpi drzewem

Otaczająca bohaterów przyroda pulsuje pełnym tajemnic życiem w postaciach ślimaków, ptaków, nietoperzy czy lisów. Jak łatwo się domyślić, jesienno-antykwaryczny klimat to metafora zapuszczonych
Gdy Donald Tusk opowiadał, że Polska jest Zieloną Wyspą, pewnie nie sugerował się filmową karierą Norah McGettigan. A jednak Irlandzka reżyserka od jakiegoś czasu pracuje w naszym kraju i po nakręceniu kilku krótkich realizacji debiutuje właśnie pełnometrażową fabułą "Sanctuary". Czy przywiozła ze sobą  zamorski kinematograficzny cud?

Cóż, przede wszystkim zaraziła się lokalną tendencją opowiadania o połamanych relacjach między rodzicami a ich dorosłymi dziećmi (pierwsze z brzegu przykłady to "Mój rower" Piotra Trzaskalskiego czy "Lęk wysokości" Bartosza Konopki – a to tylko wierzchołek góry lodowej). Jan Kuczyński (Jan Frycz) po niespodziewanej śmierci żony zmuszony jest do konfrontacji z unikającą go córką Nadią (Agnieszka Żulewska). W tej kryzysowej sytuacji wychodzą na jaw wzajemne żale i pretensje, które nagromadziły się między nimi przez lata. Od polskich rówieśników różni McGettigan jednak sposób podejścia do tematu. Podczas gdy nasi filmowcy poruszają się zazwyczaj w granicach szeroko rozumianego realizmu, wrażliwość Irlandki odjeżdża w rejony bardziej poetycko-mistyczne.  

Jan i Agnieszka snują się jak we śnie po rodzinnym domostwie albo po irlandzkich łąkach i lasach; w powietrzu pełno jest wilgoci i melancholii. Rupieciarnia pustych pokoi i korytarzy, gdzie bojler sam się włącza, a piekarnik sam czyści, wydaje się nawiedzana przez ducha zmarłej matki. Otaczająca bohaterów przyroda pulsuje pełnym tajemnic życiem w postaciach ślimaków, ptaków, nietoperzy czy lisów. Jak łatwo się domyślić, jesienno-antykwaryczny klimat to metafora zapuszczonych relacji między bohaterami, pobudzająca do refleksji nad kwestiami umierania i rodzenia się na nowo. Ta psychizacja krajobrazu – jakkolwiek urokliwa – jest jednak trochę zbyt nachalna.

Wszystko jest tu znaczące, symboliczne, egzaltowane. Jan, chirurg plastyczny, staje twarzą w twarz z – o ironio – przemijaniem. Nadia, stroicielka fortepianów, wciąż powiela dysonanse w relacjach z ojcem. W ogrodzie matki stoi drzewo, które wymaga ścięcia – jak bagaż przeszłości, który trzeba odrzucić. Spotkany przez Jana w Irlandii mężczyzna, zdziwaczały samotnik w opustoszałym, zarośniętym domu, to jego lustrzane odbicie, przestroga. Ale choć przenośnie biją po oczach, film wydaje się mętny, niejasny – nie w sposób intrygujący, a raczej irytujący. Aktorzy robią, co mogą, miotają się i cierpią, a mimo to nic za bardzo z tego nie wynika.

Dlatego też nie wypala kluczowy wątek: romans Jana z poznaną w Irlandii Maire (Anne-Marie Duff). Trudno zrozumieć, co przyciąga ich do siebie nawzajem. Tak, mają swoje przeszłości i przejścia – wystarczająco, by przegadać wiele wieczorów – ale nie widać tu ani zauroczenia, ani erotycznej fascynacji. Wyjątkiem jest scena w alejce, gdy mężczyzna upaja się widokiem nagiego ramienia kobiety – ale to by było na tyle. Pozostałe umizgi Jana sprowadzają się do opowieści o tym, jak znalazł rannego ptaszka i skrócił jego cierpienia albo jak trafił w ogrodzie na trupa swojej żony. Zaiste, romantyzm w wydaniu czystym.
1 10
Moja ocena:
4
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones