Recenzja filmu

Lucky Luke. Miasteczko Daisy (1971)
René Goscinny
Dorota Kawęcka
Nicole Croisille

Papierowy Lucky Luke

W świadomości polskiej publiczności Lucky Luke funkcjonuje głównie jako bohater animowanego serialu dla dzieci bądź jego aktorskiej wersji z Terence Hillem w roli głównej. Tymczasem we Francji o
W świadomości polskiej publiczności Lucky Luke funkcjonuje głównie jako bohater animowanego serialu dla dzieci bądź jego aktorskiej wersji z Terence Hillem w roli głównej. Tymczasem we Francji o wiele ważniejsza jest seria komiksowa autorstwa Morrisa i Goscinnego, ciesząca się równie wielkim powodzeniem, co przygody Asteriksa. Również na polskim rynku pojawiły się wybrane komiksy o dzielnym kowboju, w sumie 18 odcinków, a więc całkiem sporo jak na nasze skromne możliwości. Jak to jednak niewiele w porównaniu z 72 albumami wydawanymi we Francji i w Belgii przez ponad pół wieku, począwszy od roku 1946 aż do chwili obecnej! Wspominam o tym, gdyż trudno zrozumieć fenomen Lucky Luke’a bez zapoznania się z komiksowym oryginałem, komediowym westernem iskrzącym się inwencją, w uroczy sposób kpiącym z gatunkowych konwencji. Idealną lekturą dla dzieci, ale też i dla rodziców, którzy ową lekturę sponsorują. Film „Daisy Town” (1971) przypomniany został w ostatnie święta. Co prawda o skandalicznie wczesnej godzinie (ósmej rano), co z pewnością znacznie zmniejszyło frekwencję przed telewizorami. Doprawdy, czy najmłodsi nie mają prawa dłużej sobie pospać? Na szczęście istnieją jeszcze magnetowidy, dzięki czemu miałem możliwość obejrzeć „Dzielnego szeryfa Lacky Lucka” (alternatywny polski tytuł) w porze bardziej odpowiedniej. Srodze się rozczarowałem. Film nie dorównuje ikrą oraz humorem do poziomu reprezentowanego przez albumy komiksowe. Nieco to dziwi. Za reżyserię zabrał się bowiem sam René Goscinny, a fabuła została żywcem przeniesiona z komiksu pod tym samym tytułem (51. tomu serii). Tymczasem zamiast wciągającej historii przyszło mi oglądać rozwlekły pastisz pionierskich eposów w rodzaju "Jak zbudowano Dziki Zachód", w którym główny bohater schodzi na dalszy plan. Grupa osadników podróżujących przez prerię postanawia osiedlić się w miejscu, w którym zakwitła samotna stokrotka. Miasteczko Daisy „rozkwita” bardzo szybko. Pierwszym wzniesionym gmachem jest saloon, w którym miejscowi kowboje mogą się zabawić, nadużywając napojów wysokoprocentowych. Równie szybko pojawia się więzienie, gdzie ci sami kowboje mogą wytrzeźwieć. Powstanie reszty miejskiej infrastruktury jest tylko kwestią czasu. Okres względnego spokoju nie trwa długo. Do miasteczka nadciągają różnej maści przestępcy i awanturnicy. Nastają rządy bezprawia. Zgodnie z żelaznymi regułami gatunku, właśnie wtedy na horyzoncie pojawia się Samotny Jeździec, czyli Lucky Luke we własnej osobie. Z kamiennym spokojem wkracza do saloonu, zamawia piwo i nokautuje pierwszego zakapiora, który przeszkadza mu w degustacji tego wspaniałego napoju. Sytuacja powtarza się kilkakrotnie i wkrótce kowboj ma przeciwko sobie wszystkich bandziorów. Ponieważ porządni obywatele swoim zwyczajem chowają się po domach, Luke musi samotnie zmierzyć się z każdym zbirem w Daisy Town. Mission impossible? Nie dla naszego bohatera, który rozprawia się ze wszystkimi desperados szybko i sprawnie. Oczywiście rozprawa polega na rozbrojeniu i ośmieszeniu przeciwników, a nie ich fizycznej eliminacji – w końcu to film dla dzieci! Spokój wraca do Daisy Town, a mieszkańcy z wdzięczności obwołują Lucky Luke'a szeryfem. Niepocieszony jest tylko grabarz, tracący możliwość łatwego zarobku. Na tym intryga się jednak nie kończy. Prawdziwe kłopoty mają dopiero nadejść pod postacią braci Dalton, niezwykle groźnych kryminalistów, których samo nazwisko mrozi krew w żyłach najdzielniejszych! Drugim potencjalnym zagrożeniem są Indianie, niezbyt przychylnie nastawieni wobec rozwijającej się pod ich nosem obcej cywilizacji... Trzeba przyznać, że fabuła w streszczeniu nie wygląda tak źle. Album DAISY TOWN, wydany trzy lata przed realizacją filmu, był dynamiczny i dowcipny. Dlaczego więc będący jego wierną adaptacją film okazuje się kompletnie wyprany z emocji i zwyczajnie nudny? Jakim cudem ten sam żart w komiksie śmieszy, a przełożony na język ruchomych obrazów wywołuje najwyżej wzruszenie ramion? Problem polega zapewne na formalnych różnicach między X Muzą i komiksem (którą właściwie jest Muzą?). Są one widoczne zarówno w charakterystyce bohatera, jak i sposobie prowadzenia narracji. Rysunkowy Lucky Luke to figura dosyć enigmatyczna. W pełnometrażowym filmie należałoby go w jakiś sposób dookreślić, uprawdopodobnić, inaczej staje się postacią sztuczną i bezbarwną. W przedstawianiu zdarzeń komiks posługuje się skrótem, kino preferuje zaś linearną narrację. To, co przez rysownika spuentowane zostaje jednym obrazkiem i komentarzem w dymku, animacja musi dokładnie przedstawić. To, co komiks sugeruje, film musi pokazać, zwalniając tym samym tempo narracji. Nieuchronnym rezultatem tych zmian jest brak emocjonalnego zaangażowania odbiorcy, który zamiast autonomicznego dzieła dostaje bryk z lektury. A przecież właśnie emocje bądź ich brak decydują o sukcesie bądź porażce całości w oczach najmłodszych widzów! MIASTECZKO DAISY nie przynosi więc satysfakcji, podobnie zresztą jak większość ekranizacji przygód Asteriksa z tego samego okresu. Z ogólnie przeciętnego poziomu animacji o mężnym i sprytnym Gallu udało się wyłamać wyłącznie 12 PRACOM ASTERIKSA (1976). Co znamienne, w tym konkretnym wypadku scenariusz był całkowicie autonomiczny wobec serii komiksowej. Powstał specjalnie na potrzeby filmu. Dla animowanego Lucky Luke'a również należało napisać odrębny scenariusz. Wielka szkoda, że tak się nie stało. DAISY TOWN może wręcz zrazić nowicjuszy do Lucky Luke'a, więc zamiast męczyć się na tej archaicznej już animacji, powinni oni sięgnąć po komiksowy oryginał, dostępny również u nas za sprawą wydawnictwa Egmont.
1 10
Moja ocena:
5
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones