Recenzja filmu

Mistrz (2012)
Paul Thomas Anderson
Joaquin Phoenix
Philip Seymour Hoffman

Pojedynek na miny

"The Master" rozumieć da się na wiele sposobów. Nawet zbyt wiele, przez co film traci ostrość i zamiast budować napięcie, stopniowo je wytraca. Przekonująca pozostaje niezmiennie
Nie bez przyczyny "The Master" Paula Thomasa Andersona był jednym z najbardziej wyczekiwanych filmów roku. Minęło już pięć lat od czasu jego ostatniego dzieła "Aż poleje się krew", które podobnie jak jego wcześniejsza "Magnolia" (1999), wywindowała wysoko oczekiwania wobec reżysera. Od dawna wiadomo było, że Anderson pracuje nad obrazem, w którym znajdą się odniesienia do genezy sekty scjentologicznej, wciąż owianej licznymi mitami i tajemnicami, które żywo rozpalają amerykańską opinię publiczną – ostatnio głównie za sprawą rozwodu Toma Cruise'a i Katie Holmes. Premierę zapowiedziano na tegoroczny festiwal w Wenecji, włączając film do konkursu głównego praktycznie w ostatniej chwili, co niektórzy motywowali chęcią odebrania szansy scjentologom na ewentualną reakcję. Jeszcze przed festiwalem w rozmaitych rankingach "The Master" typowany był na faworyta do Złotego Lwa. Po seansie entuzjazm opadł – ponad dwugodzinny, spektakularny"The Master" nie osiągnął pułapu rozbudzonych oczekiwań. Mimo to scjentologiczne aluzje okazały się świetną strategią marketingową – widzowie na film bili drzwiami i oknami.  

"The Master" nie jest bezpośrednią biografią założyciela tej potężnej sekty, choć reżyser przyznaje, że historia życia L. Rona Hubbarda posłużyła mu jako pierwowzór postaci Lancastera Dodda, zinterpretowanej na ekranie przez Philipa Seymoura Hoffmana. Reżyser koncentruje się na początkach sekty jako takiej – momencie werbowania nowych członków, który przyrównuje do sztuki uwodzenia. Zaczarowany przez "mistrza" Freddie (Joaquin Phoenix), weteran II wojny światowej, to człowiek niezaspokojony seksualnie, złamany alkoholizmem, targany agresją, niepogodzony z własnymi wspomnieniami. Dodd jest pierwszy, który okazuje mu dobro, przygarnia, aby (z troski czy w ramach eksperymentu?) poddać intensywnemu treningowi emocjonalnemu w celu przywrócenia mu "pełni człowieczeństwa". Tworzy się między nimi dziwna więź, przypominająca stosunek mistrz-uczeń, ojciec-syn, lekarz-pacjent, a nawet nosząca znamiona relacji miłosnej.

Anderson sam przyznaje, że ponad wszystko chciał opowiedzieć historię miłosną. I faktycznie najciekawszy okazuje się charakter relacji Freddie-Dodd. Platoniczna więź łącząca bohaterów musi w końcu zmierzyć się z tym, co zwierzęce, instynktowne, seksualne. Dla Freddiego będą to zmysłowe uciechy – alkohol i kobiece ciało (kiedy opuszcza sektę, słychać piosenkę "No other love can warm my heart"); dla Dodda funkcję tę spełni żona (Amy Adams), mająca istotny wpływ na mistrza. Może więc to nie mistrz, a kobieca seksualność sprawuje władzę nad bohaterami?

To jeden z kierunków, w których można za Andersonem podążyć, ale "The Master" rozumieć da się na wiele sposobów. Nawet zbyt wiele, przez co film traci ostrość i zamiast budować napięcie, stopniowo je wytraca. Przekonująca pozostaje niezmiennie pieczołowicie wystylizowana panorama powojennej Ameryki. W rytm muzyki Jonny'ego Greenwooda obserwujemy pejzaże Arizony, Pensylwanii, Iowa i Północnej Kalifornii w ujęciach Mihai Malaimare'a Jr. (wcześniej chociażby "Tetro" Coppoli). Nie jest to jednak szczęśliwa Ameryka boomu gospodarczego, lecz kraj pogubionych ludzi, wśród których grupy modlitewne, oferujące pocieszenie i pewną "odpowiedź", nie mają problemu ze znalezieniem rekrutów.

Postać autodestrukcyjnego Freddiego z jednej strony zbliża historię do współczesnych odniesień – ile to hollywoodzkich gwiazd scjentologia "wyleczyła" ponoć z nałogów, depresji, nawet homoseksualizmu. Z drugiej strony, budzący najwyższy podziw sposób, w jaki Phoenix przeobraża swoją fizyczność, w połączeniu z doskonałą stylizacją na lata 50. przynosi na myśl Montgomery'ego Clifta –  postać, podobnie jak Freddie, tragiczną, naznaczoną alkoholizmem. Jeżeli spojrzeć na  "The Master" jak na pojedynek na miny wielkich aktorów, to Phoenix, na którym (przynajmniej w USA) postawiono krzyżyk po kontrowersyjnym projekcie "I'm Still Here", rozłożył tu na łopatki wielkiego Philipa Seymoura Hoffmana. Mimo pewnych wątpliwości co do konstrukcji opowieści pod względem aktorskim "The Master" jest filmem mistrzowskim.
1 10
Moja ocena:
6
Filmoznawca, dziennikarz, krytyk filmowy. Publikuje m.in. w "Filmie", "Ekranach", "Kwartalniku Filmowym". Redaktor programu "Flaneur kulturalny" dla Dwutygodnik.com, współautor tomów "Cóż wiesz o... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Dawno nie widziałem tak niejednoznacznego filmu, który wymyka się próbom łatwego zdefiniowania. Myślę, że... czytaj więcej
Paul Thomas Anderson to jeden z moich ulubionych reżyserów. Dlatego, kiedy dowiedziałem się, że po... czytaj więcej
Najnowsze dzieło Paula Thomasa Andersona jest filmem nie idącym na kompromisy, albo będziecie go... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones