Recenzja filmu

Manchester by the Sea (2016)
Kenneth Lonergan
Casey Affleck
Lucas Hedges

Pokój z widokiem na morze

Reżyser bierze formułę melodramatu, opowiada "łzawą" historię, ale przekracza spodziewane dramaturgiczne puenty, idąc dalej, niż pozwalają gatunkowe schematy. Po przestrzelonej "Margaret" tym
Nieprzypadkowo tytuł nowego filmu Kennetha Lonergana wskazuje nam miejsce akcji: Manchester (ten amerykański, a nie brytyjski), gdzieś nad morzem. W "Manchester by the Sea" uderza bowiem wrażliwość reżysera na otoczenie, zaklęta już w samej fakturze obrazu: niezwykle ostrego, przejrzystego. Lonergan świetnie oddaje poczucie przynależności do danej przestrzeni - bądź wykluczenia z niej. Pokazuje, jak zmieniające się w czasie sceneria, pogoda i społeczność reagują ze stanem ducha; jak życiowe dramaty istnieją w określonym czasie i miejscu. Co wcale nie znaczy jednak, że czas musi koniecznie leczyć rany, a po burzy zawsze przychodzi słońce. Reżyser bierze formułę melodramatu, opowiada "łzawą" historię, ale przekracza spodziewane dramaturgiczne puenty, idąc dalej, niż pozwalają gatunkowe schematy. Po przestrzelonej "Margaret" tym razem nakręcił film spełniony.

Głównym bohaterem jest Lee Chandler (Casey Affleck), który po śmierci brata (Kyle Chandler) wraca do rodzinnego miasta, by zaopiekować się osieroconym bratankiem. Powrót do tytułowego Manchester jest także powrotem do dramatu sprzed lat, który niegdyś wygnał mężczyznę z miasta i skazał na pokutną, pustelniczą wegetację w Bostonie. Wśród starych śmieci czają się wspomnienia, teraźniejszość bohatera przeplata się z retrospekcjami. Ponowna wizyta w Manchester zmusi Lee do skonfrontowania się z zablokowaną przeszłością. To dramat sprzecznych zobowiązań: żeby zaopiekować się bratankiem, bohater musiałby wreszcie sobie wybaczyć, pogodzić się z błędami przeszłości - nie wie jednak, czy będzie w stanie. W jednej ze scen wchodzi do pokoju zmarłego brata, wygląda przez okno na morze i sfrustrowany zbija szybę, kaleczy rękę; jakby wciąż uważał, że zasługuje na karę.

Affleck gra Lee jako człowieka do cna wypalonego, który żyje jeszcze chyba tylko z przyzwyczajenia. Na oddychanie i egzystencję wciąż starcza mu sił; na odruchy zwykłej ludzkiej uprzejmości już raczej nie. Lonergan stopniowo odkrywa kolejne karty jego charakterystyki. Lee pracuje w Bostonie jako konserwator budynku; poznajemy go w wiązance interakcji z kolejnymi lokatorami. Reżyser wygrywa te scenki głównie do śmiechu. Beznamiętność Afflecka wydaje się wówczas zaledwie blazą, po Keatonowsku komediową kamienną twarzą. Z czasem okazuje się jednak, że pod przybraną przez Lee maską rezygnacji buzują pokłady agresji, podsycanej wyrzutami sumienia. Prędzej wda się on w bójkę w barze niż zdobędzie choćby na niewinny small talk.

W filmie bezbłędnie uchwycony jest impas komunikacyjny, trud nazwania i przekazania drugiej osobie własnych zawiłych uczuć, niemożliwość oddania im pełnej sprawiedliwości. Jedną z najsilniejszych scen filmu jest przypadkowe spotkanie Lee z jego byłą żoną, Randi (Michelle Williams). Para próbuje znaleźć wspólną płaszczyznę porozumienia, zasypać powstałą między nimi przepaść, ale właściwe słowa wciąż nie chcą wyjść z ust. Affleck i Williams desperacko zapętlają się w półsłówkach, powtórzeniach, zająknięciach. Wypowiadane przez nich zdania nie są jednak w stanie unieść ciężaru sprzecznych emocji. O ile łatwiej jest eksplodować w gniewnym rękoczynie, nawet jeśli jest on jedynie wyrazem bezsilności! To świetnie napisana i zagrana scena - zresztą wiele tu takich.

Aktorsko-scenariuszowy popis nie byłby jednak równie wiarygodny, gdyby Lonergan nie wzbogacił swojego filmu o przebłyski humoru. Depresyjny realizm obrazu jest przecież zgrabnie inkrustowany nienachalnym, nieco absurdalnym - czarnym bo czarnym, ale jednak - humorem. Elementy komediowe objawiają się znienacka: w złośliwości przedmiotów martwych (niechcące zapakować się do karetki nosze) czy w codziennych nieporozumieniach, choćby przekomarzankach między wujkiem i bratankiem (między innymi na temat antykoncepcji). Wychodzi na to, że śmiech może kryć się nawet w momentach największego smutku, że relacje - zwłaszcza między najbliższymi - pełne są ambiwalencji. Reżyser komplikuje obraz świata przedstawionego, ufa swojej publiczności i omija dzięki temu mielizny melodramatycznej sztampy.

Nawet muzyka - orkiestrowa, podniosła - nie służy tu jedynie do podpowiadania emocji. Wręcz przeciwnie: smyczkowe fortissimo raczej dystansuje, zagłusza momenty, które mogłyby nieść nam łatwe wzruszenia. A i tak zapłakać zechcecie nie raz. To jednak nie tyle efekt działania niezawodnych gatunkowych wytrychów, co zasługa inscenizacyjnego rzemiosła. Spokojne, skupione, ale niezwykle intensywne kino.
1 10
Moja ocena:
8
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Sprawne balansowanie pomiędzy różnymi, najlepiej skrajnymi, nastrojami wydaje mi się jedną z największych... czytaj więcej
Pierwsze tygodnie nowego roku to moment, gdy z jednej strony chłodna, spokojna zima skłania do różnego... czytaj więcej
Zapomnij o popcornie. Colęteżsobie daruj. Nie kręćnosem, przystańna to bez marudzenia. To nie będzie... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones