Recenzja filmu

Boogie Nights (1997)
Paul Thomas Anderson
Mark Wahlberg
Julianne Moore

Portret porno światka

W drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych amerykański reżyser Paul Thomas Anderson podjął się nakręcenia dzieła ukazującego kulisy życia artystycznego światka przemysłu pornograficznego na
W drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych amerykański reżyser Paul Thomas Anderson podjął się nakręcenia dzieła ukazującego kulisy życia artystycznego światka przemysłu pornograficznego na przełomie lat 70. i 80. Zadania na tyle trudnego, że wymagało ono nie lada zdolności i przede wszystkim sporego wyczucia specyficznego klimatu tamtejszego okresu. Jednak to tylko teoria. W praktyce Anderson stworzył obraz wybitny, który dzięki równie doskonałemu aktorstwu z Markiem Wahlbergiem na czele przenosi nas na roztańczone parkiety słonecznej Kalifornii, odsłania (dosłownie też) pracę twórców filmów XXX od kuchni, świetnie nakreśla koleje losu ludzi "wtajemniczonych" i związanych z pornobiznesem, a także barwnie maluje ich zbiorowy portret - chwilami sielski, chwilami smutny, chwilami wręcz tragiczny. 

Głównym bohaterem "Boogie Nights" jest siedemnastoletni Eddie Adams (Mark Wahlberg), mieszkający pod jednym dachem wraz z egocentryczną matką i niepokojąco obojętnym wobec niego ojcem. Podczas nocki w miejscowej restauracji zostaje zauważony przez reżysera filmów pornograficznych Jacka Hornera (Burt Reynolds), który proponuje mu angaż w jednym ze swoich projektów. Mówi się, że każdy ma jakiś dar. Eddie ma dar szczególny. Posiada bowiem ogromny atut ukryty głęboko w spodniach. Ów atut szybko dostrzega właśnie Jack Horner i natychmiast zaprasza młodzieńca do pracy na planie, przy okazji wprowadzając go do pełnego przepychu i luksusu świata, w którym nie brakuje niczego. Jest dobra zabawa, relaks, tańce, hulanki i co naturalne seks. Jest również kokaina. Mnóstwo kokainy. Żyć nie umierać. Eddie jako wyśmienity aktor o pseudonimie Dirk Diggler zdobywa wszelkie możliwe nagrody i status gwiazdy. Mimo błogiej beztroski z biegiem czasu zaczyna pojawiać się coraz więcej problemów, wszechobecny dobytek znika w oczach, wydaje się, że blask ery disco przygasa…

Niewątpliwie "Boogie Nights" Paula Andersona należy do jednych z najbardziej autentycznych i pełnokrwistych obrazów traktujących o kinie spod znaku trzech X-ów. To z kolei zasługa zwłaszcza wspomnianej wcześniej wspaniałej obsady aktorskiej – na szczególną uwagę zasługują Heather Graham oraz Julianne Moore, która za rolę podupadłej żony i matki sprzedającej się porno światkowi została nominowana do Oscara w kategorii najlepsza rola drugoplanowa. O filmie Andersona można by rzec: wstrząsający. Wstrząsający i zarazem do bólu prawdziwy. To film o szybkim wzlocie i o równie szybkim upadku. Mimo tego nie ma w nim jakiegokolwiek moralizatorstwa. Choć może coś oczywistego się znajdzie: wszędzie należy zachować umiar. A przede wszystkim w świecie, w którym nie ma większych wartości. Liczy się tylko zysk i zabawa. Ale i to ma swój koniec, o czym bardzo boleśnie przekonali się bohaterowie tego obrazu. Niezwykle sugestywne i pełne napięcia są sceny obrazujące ich staczanie się po równi pochyłej. Momentem symbolicznym jest sylwestrowa noc 1979 r., w trakcie której bliski współpracownik Dirka – Bill (William H. Macy), zabija swoją żonę i jej kochanka, sam zaś chwilę później popełnia samobójstwo. I nagle przeskok w lata 80. Było. Nie ma. Bezwzględnie ukazano tu przemijalność i kruchość ludzkiego życia. Trzeba rzecz jasna wspomnieć również o elektryzującym soundtracku i stylistyce postaci znakomicie odwzorowującej modę z lat 70. Takie kawałki, jak "Boogie Shoes" bądź "You Sexy Thing" zapewniają jeszcze silniejsze powiewy upajającej swobody. 

Anderson tworzy to wszystko perfekcyjnie. Z finezją i świeżością, lecz jednocześnie z wyczuwalnym podskórnie przygnębieniem i nostalgicznym smutkiem. Ani na chwilę nie ulega wątpliwości, że mamy okazję obcować z czymś prawdziwie legendarnym. Albo inaczej: na czas seansu "Boogie Nights" wstępuje w nas duch tych z pewnością niezmiernie ciekawych czasów. Jeżeli owa recenzja nie zachęca dostatecznie do zapoznania się z tym dziełem, to warto obejrzeć je chociażby dla finałowej sceny. Gwarantuję, że stanowi ona w pełni satysfakcjonujące zwieńczenie całej produkcji. Zwieńczenie wprost wystrzałowe. Koniecznie dla miłośników tego typu życiowych opowieści.
1 10
Moja ocena:
10
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Eddie Addams ma jedną, niezaprzeczalną zaletę: został niezwykle hojnie obdarzony przez naturę. Nie wie... czytaj więcej
Niech podniesie rękę chociaż jedna osoba, która nigdy w życiu nie oglądała filmu pornograficznego.... czytaj więcej
Kilka lat temu natrafiłem na zestawienie statystyczne, z którego wynikało, że prawie 70 procent... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones