Recenzja filmu

The Million Eyes of Sumuru (1967)
Lindsay Shonteff
Klaus Kinski
Wilfrid Hyde-White

Poskramianie złośnicy

"Jak pały wsadzą łeb do środka to i tak się wyda, ale na pierwszy rzut oka ma wyglądać OK!" rzecze Harvey Keitel w "Pulp Fiction". Słowa te przypomniały mi się, gdy upajałem się warsztatową
"Jak pały wsadzą łeb do środka to i tak się wyda, ale na pierwszy rzut oka ma wyglądać OK!" rzecze Harvey Keitel w "Pulp Fiction". Słowa te przypomniały mi się, gdy upajałem się warsztatową nieudolnością twórców "The Millon Eyes of Sumuru", bowiem gdyby spojrzeć wyłącznie na kadry z tego dzieła, to faktycznie, może to przypominać film. Niestety, ja głupi wsadziłem łeb do środka i oczom mym ukazała się lichość wszechobecna, wydało się, że pod tą karcianą powłoką nie kryje się film, ale produkt filmopodobny, już nawet nie klasy B, ale wymagający znajomości kolejnych liter alfabetu.

Nieprawdą jest, Jeanie-Luku Godardzie, że wszystkim, czego potrzeba do zrobienia dobrego filmu, jest dziewczyna i spluwa. Tutaj dziewcząt skąpo odzianych (jak na standardy lat 60. oczywiście) mamy zatrzęsienie, a każda z nich dzierży spluwę różnorakiego kalibru. A mimo to oglądamy produkcję tak żałosną, że nawet imć Rodriguez, uderzający w podobne tony miałby problem z osiągnięciem takiego poziomu. Nie wystarczy, Alfredzie Hitchcocku, dać na początek trzęsienia ziemi (czy tam wysadzenia mostu), by napięcie miało się podnosić. Do zrobienia filmu trzeba czegoś więcej. 

Na fali serii o Jamesie Bondzie powstał szereg rozmaitych produkcji, które za zadanie miały z serią spod pióra sir Iana Fleminga konkurować, ale... no właśnie. Te wszystkie produkcje tak się miały do oryginału jak podróby "Indiany Jonesa" do "Indiany Jonesa". Czyli na fali fascynacji powstała bezwstydna zżyna, nawet nie udająca, że próbuje być czymś oryginalnym. "The Million Eyes of Sumuru" to właśnie taki przypadek filmu. Wprawdzie ktoś chciał tu uskutecznić starorzymskie hasło "citius! altius! fortius!", stąd też agentów mamy dwóch (szkoda że nie trzech, tak jak Jezusów w skeczu Monty Pythona o Michale Aniele i jego ostatniej wieczerzy), a organizacja Sumuru (czyli kobieca wersja bondowskiego Spectre) składa się z nieprzebranej ilości seksualnie atrakcyjnych niewiast, jednak została tu zgubiona rzecz absolutnie podstawowa, mianowicie scenariusz. Chociaż gorszy chyba jest brak dobrego smaku, więc mamy już dwa poważne braki.

Tak jak wspomniałem wcześniej, na pierwszy rzut oka wygląda to nawet jak film. Zdjęcia i scenografia nie odbiegają znacząco od całkiem przyzwoitych, B-klasowych produkcji (filmowano zresztą w studiu braci Shaw). Kuleje za to cała reszta. Aktorstwo to niezła kpina (uwaga - w obsadzie Klaus Kinski), co najgorsze dotyczy to całej czwórki głównych postaci. Mamy więc agenta Nicka Westa (w tej roli George Nader), skrzyżowanie Gary'ego Coopera z Lesliem Nielsenem, czyli w jednej osobie buhaja i pajaca, uwodzącego kobiety, jedna po drugiej, zapewne na swoje suche, cięte riposty, którymi raczy nas w każdej linii dialogowej. Jest pociągająca to wszystko za sznurki femme fatale Lady Sumuru (Shirley Eaton – to ta pomalowana na złoto dziewczyna Bonda z "Goldfingera"), tak bahrrdzo ghrroźna, że do wyegzekwowania swoich poleceń wystarcza jej zrobienie złej miny. Z tą babką nie ma żartów, a może to jest jej reakcja na dowcipy agenta Westa. Dalej mamy Frankiego Avalona, słodką mordkę zawieruszoną gdzieś z westernów, oraz Helgę (Maria Rohm), której idiotyczne zachowania mają chyba robić za "deus ex machinę" filmu. Desygnowana do odstrzelenia prezydenta Kinskiego nie jest w stanie wykonać zadania ze względu na wyrzuty sumienia, udaje jej się za to zrobić w bambuko swoje przełożone gdy ucieka z taksówki prawymi drzwiami i popyla po mieście, ostatecznie znajdując schronienie na statku. No i last but no least, wskakuje nagusieńka do łóżka Avalona, żeby mu udowodnić, że nie ma przy sobie noża (serio). Takiej fantazji pozazdrościć mogą największe tuzy przemysłu filmów dla dorosłych.

O Kinskim też wypada wspomnieć, to w końcu wspaniały aktor, który grał chyba w każdej szmirze jaką mu proponowano. Trudno się dziwić, w końcu za to mu płacili, a jeśli dodatkowo płacili za mizianie się z podrzędnymi, ale jednak seksbombami, to kto jak kto, ale on odmówić nie mógł.

Litania grzechów tego filmu jest długa, jeszcze nie skończyłem. Koszmarny jest przede wszystkim montaż, niektóre sceny urywają się be zakończenia, z kolei są też ujęcia, które wyglądają jakby jeden ruch kamery był sklejany kawałek po kawałku. W tym przypadku mam jednak wątpliwość na ile to „zasługa” twórców, a na ile dystrybutora, który przyciął oryginalny materiał o niespełna 20 minut (co robić, taką wersję zmuszony byłem oglądać). Kompletną zagadką pozostaje jednak fakt, że w niektórych miejscach, kompletnie od czapy pojawiają się... niemieckie dialogi. Rzecz jasna akcja dzieje się gdzieś w Hong Kongu, więc swobodna konwersacja w języku Alemanów w grę nie wchodzi. Być może jednak niemieckim dubbingiem uzupełniano braki w udźwiękowieniu anglojęzycznej wersji.

No i na koniec sprawa kluczowa, mianowicie scenariusz. Jak się domyślacie, rzecz zasadzona jest na absurdalnym pomyśle, w którym oszalała z nienawiści do mężczyzn milionerka (chyba, bo koszta to musiało pochłonąć ogromne) chce wyrugować wszystkich mężczyzn, piastujących wysokie stanowiska i zastąpić ich kobietami. Jeżeli to nie brzmi jeszcze wystarczająco głupio, to przejdę do omówienia szczegółów. Szkoli ona gromadę (i to wcale liczną) bikiniarskich piękności, których zadaniem ma być eliminowanie Ważnych Panów. Za zakochanie się grozi śmierć, co egzekwuje się skrupulatnie i bezlitośnie. Paniom jednak nie przeszkadza to najwyraźniej w ogóle, bowiem niektóre z nich frywolnie pchają się w objęcia dżentelmenów, a że jednym z nich jest agent West, to wygląda to jak wygląda. On też wplątany zostaje w szytą grubymi nićmi intrygę, uprowadzony przez Sumuru, by wraz z inną złotowłosą pięknością wyeliminować prezydenta Boonga. Zanim jednak zostanie oddelegowany na misję, pani Sumuru pooprowadza go po swoim imperium na dziewiczej wyspie Sumuru, coby mógł pooglądać sobie jak wygląda prawdziwe znęcanie się nad samcami. Reszty spoilerować nie chcę, na wypadek, gdyby jakowyś fan filmowego trashu chętny był na podziwianie tej produkcji i nie chciał by suspens gdzieś się ulotnił.

Mamy zatem kuriozalnego szpiegowskiego akcyjniaka (tak to chyba zaklasyfikować należy), w którym dostajemy od kanadyjskiego reżysera Lindsaya Shonteffa ni mniej ni więcej ponadto, czego spodziewać się należało. Słusznie zatem, ktoś może zadać mi pytanie „po coś człowieku oglądał tę szmirę wiedząc z czym będziesz miał do czynienia?” No cóż, naprodukowałem się wystarczająco, więc odpowiem krótko:

Bo musiałem przez to przebrnąć, by móc zabrać się za drugą część zatytułowaną "The Girl from Rio", którą wyreżyserował już Jesus Franco.
1 10
Moja ocena:
2
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones