Recenzja filmu

Van Helsing (2004)
Stephen Sommers
Hugh Jackman
Kate Beckinsale

Potwory na gigancie

Horrory z lat 30. i 40. to filmy, które mimo upływu lat cały czas pozostają żywe i choć dziś już częściej bawią niż straszą to jednak nie ma chyba wśród nas osób, które by nie wiedziały na
Horrory z lat 30. i 40. to filmy, które mimo upływu lat cały czas pozostają żywe i choć dziś już częściej bawią niż straszą to jednak nie ma chyba wśród nas osób, które by nie wiedziały na przykład, jak wyglądał Boris Karloff ucharakteryzowany na Frankensteina. Potwory zaludniające ekrany kin w tym czasie dziś tworzą galerię niezapomnianych postaci, a ich wizerunki na stałe zagościły już kulturze masowej. Nic więc dziwnego, że w Hollywood, w którym bardzo chętnie kręci się obecnie remake'i producenci coraz chętniej decydują się na wprowadzanie do nowych filmów starych i uznanych już postaci. Owocem takiego pomysłu jest najnowszy film Stephena Sommersa zatytułowany "Van Helsing", gdzie spotykają się bohaterowie najsłynniejszych, klasycznych horrorów zrealizowanych w studiu Universal: Drakula i jego narzeczone, potwór Frankensteina, wilkołak oraz Pan Hyde. Z nimi wszystkimi będzie musiał się zmierzyć Van Helsing, legendarny łowca potworów, którego większość z Was powinna doskonale kojarzyć z kart powieści Brama Stokera "Drakula". W filmie Sommersa Gabriel Van Helsing działa na usługach tajnego zakonu z siedzibą w Watykanie, dla którego łowca rozprawia się z wszelkiej maści potworami panoszącymi się po świecie. Kolejne zlecenie zaniesie go do dalekiej Transylwanii, gdzie stawić będzie musiał czoła hrabiemu Drakuli i jego demonicznym sprzymierzeńcom. W walce wspiera go piękna Anna Valerious, ostatnia członkini starożytnego rodu od wieków walczącego z wampirami. Filmy, w których spotykali się bohaterowie różnych produkcji nie są niczym nowym. W latach 40. powstały między innymi takie tytuły jak "House of Frankenstein", "House of Dracula", czy wreszcie komediowy "Abbott i Costello spotykają Frankensteina", gdzie pojawili się potwór Frankensteina, Drakula, wilkołak, czy niewidzialny człowiek. "Van Helsing" jest świadomym nawiązaniem do tego typu produkcji. Już sam czarno-biały początek obrazu przedstawiający narodziny potwora Frankensteina, w którym Samuel West opętańczo krzyczy, podobnie jak ponad 60 lat temu Colin Clive - 'It's Alive!' sugeruje, że będziemy mieli do czynienia z produkcją nie stroniącą od pastiszu. Niestety, po obiecującym początku przychodzi rozczarowanie. Bardzo szybko "Van Helsing" okazuje się kolejną megaprodukcją, w której ciekawie zapowiadający się pomysł został sprowadzony do nieustającego ciągu pościgów, wybuchów i efektów specjalnych. Oglądając "Van Helsinga" nie mogłem się oprzeć wrażeniu, ze Stephen Sommers pracując nad scenariuszem myślał o swoim dziele bardziej jak o grze komputerowej niż filmie. Cały obraz składa się z ciągłych walk z potworami, pomiędzy którymi pojawiają się krótkie fragmenty "popychające" całą historię do przodu. Z tego też powodu fabuła "Van Helsinga" jest cieniutka i naiwna aż do bólu a niekiedy również pozbawiona jakiejkolwiek logiki. Przykładowo z filmu nie dowiemy się dlaczego Drakulę można zabić tylko w jeden sposób (i nie chodzi bynajmniej o osinowy kołek, czosnek, czy wodę święconą). Bohaterowie po prostu informują nas, że tak trzeba, ale nie znajdują już czasu, żeby wytłumaczyć nam przyczyny swoich działań. Niestety, na scenariuszu lista wad "Van Helsinga" się nie kończy. Film nie zachwyca również sposobem realizacji. Już przy "Mumia powraca" Sommers udowodnił, że dysponując zbyt dużym budżet ma skłonność do przesady w wykorzystaniu efektów specjalnych i "Van Helsingiem" tylko tę słabość potwierdza. Obraz pełen jest cyfrowych efektów specjalnych, których po pierwsze jest niekiedy zbyt wiele (czy wampirom podczas przemiany muszą groteskowo wykrzywiać się twarze?) a po drugie widać wyraźnie, że są dziełem specjalistów od komputerowej animacji, co sprawia, że patrzymy na nie właśnie jak na "efekty", a nie na jak na integralną część filmu. W tym miejscu trzeba jednak oddać honor Allanowi Cameronowi, który wykorzystał nowoczesną technologię do stworzenia wspaniałej scenografii widocznie inspirowanej klasycznymi horrorami (w tle obowiązkowo burza z piorunami). "Van Helsing" broni się natomiast od strony aktorskiej. Hugh Jackman w tytułowej roli sprawdza się doskonale, a partnerująca mu Kate Beckinsale robi to, co przewidział dla niej reżyser i scenarzysta, czyli wygląda niezwykle pięknie i kusząco. Totalną pomyłką okazał się natomiast Richard Roxburgh w roli hrabiego Drakuli. Ucharakteryzowany tak, aby nieco przypominał pamiętnego Belę Lugosi aktor, jako książę wampirów nie jest ani przerażający, ani demoniczny, ani nawet odrobinę dowcipny. Sztywny, jak drewniana noga stołowa sprawia wrażenie jakby nie wiedział za bardzo jaką postać ma grać. "Van Helsing" to kolejna letnia produkcja wyładowana efektami specjalnymi, z gwiazdami w rolach głównych i szczątkowym scenariuszem. Film pełen jest pościgów, strzelanin i walk, ale mimo, iż na brak akcji narzekać nie można to w pewnym momencie całość zaczęła mnie zwyczajnie nudzić. W najnowszej produkcji Sommersa zabrakło tych elementów, które sprawiły, że swego czasu zachwyciłem się "Mumią", czyli ciekawych bohaterów, niezłego humoru i dobrze poprowadzonego pomysłu. Można obejrzeć, ale nie trzeba (z naciskiem na to drugie).
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Hollywood już od dawna wie, jak tworzyć superprodukcje mające największą oglądalność. Często są to... czytaj więcej
Pierwszy blockbuster w tym roku budową przypomina jednego ze swoich bohaterów, monstrum stworzone przez... czytaj więcej
Z tą recenzją miałem problem: od dawna miałem dla niej tytuł, ale nie potrafiłem się wziąć do jej... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones