Recenzja filmu

Kong: Wyspa Czaszki (2017)
Jordan Vogt-Roberts
Tom Hiddleston
Samuel L. Jackson

Powrót Króla

Film Vogta-Robertsa to blisko dwugodzinny rollercoaster atrakcji łączący w idealnych proporcjach wysokooktanową akcję, ducha przygody oraz szczyptę makabry. Potworny zwierzyniec prezentuje
Nie oceniaj człowieka po lokalu, w którym pije. Ważne jest to, ile potrafi w siebie wlać – powiada w jednej ze scen grany przez Johna Goodmana szemrany naukowiec John Randa. Jego słowa mogłyby w zasadzie posłużyć za całą recenzję widowiska Jordana Vogta-Robertsa. Oto reżyser mający na koncie zaledwie jeden niskobudżetowy film dostał zlecenie na któryś tam z kolei remake "King Konga". Na pierwszy rzut oka trudno się tu czymkolwiek ekscytować. Ot, Hollywood serwuje nam kolejny odgrzewany klops z małpy, przyrządzony w dodatku przez kucharza-żółtodzioba. Vogt-Roberts zaskakuje jednak w dwójnasób: nie tylko pomysłowo odświeża mit włochatego wielkoluda, ale i dostarcza jeden z ładniej zrealizowanych blockbusterów ostatnich lat. Słowem, ma chłop mocną głowę.



Fabuła "Konga" to koktajl "Zaginionego świata" Conana Doyle'a, "Czasu Apokalipsy" Coppoli oraz kina nowej przygody. Jest połowa lat 70. Amerykanie chyłkiem wycofują się z Wietnamu, zaś opanowany przez protestujących pacyfistów Waszyngton przypomina kocioł z wrzącym olejem. Wspierana przez wojsko ekspedycja badaczy wyrusza na położoną na Pacyfiku Wyspę Czaszki – ostatni niezbadany zakątek kuli ziemskiej. Komitet powitalny w postaci rozjuszonego 30-metrowego goryla miotającego helikopterami jak piłeczkami do baseballa nie pozostawia żadnych złudzeń – bohaterów zamiast drogi do oświecenia czeka podróż do jądra ciemności.

Terminując w kinie niezależnym i w telewizji, Vogt-Roberts nie nauczył się raczej, jak kręcić sceny eksplozji bomb kasetowych albo wrestlingu przerośniętych monstrów. Zdobył jednak doświadczenie w pracy z aktorami, a także wykształcił w sobie wrażliwość na bohaterów. Na planie blockbustera takie umiejętności są na wagę złota. W przeciwieństwie do "Godzilli" z 2014 roku – filmu bezbłędnego technicznie, ale zupełnie nieangażującego emocjonalnie – "Kong" potrafi jednocześnie przyprawić o szczękopad oraz chwycić za serce. Tutaj nawet czarny charakter wydaje się sympatycznym (choć niezwykle rozgoryczonym) facetem. Sporo czasu ekranowego dostają również szeregowi żołnierze, traktowani zazwyczaj w tego typu produkcjach jako mięso armatnie. W filmie Vogta-Robertsa otrzymujemy tymczasem paczkę oddanych kumpli, którzy w jednej chwili przerzucają się "uprzejmościami", by za moment pruć z pistoletów maszynowych do pająka-giganta. Zupełnym zaskoczeniem jest grany przez Johna C. Reilly'ego Marlow (zbieżność nazwisk z bohaterem słynnej książki Josepha Conrada nieprzypadkowa). Zdziwaczały lotnik, którego samolot rozbił się na Wyspie Czaszki w trakcie II wojny światowej, w zwiastunach wydawał się ledwie drugoplanowym komediantem, odrobiną gazu rozweselającego mającego rozrzedzać gęstą ekranową atmosferę. W rzeczywistości to właśnie jego wątek dostarcza wzruszeń i stanowi emocjonalne jądro fabuły. O dziwo, najmniej do roboty mają tu dwa najgorętsze nazwiska w obsadzie, czyli Tom Hiddleston i Brie Larson. On jest przystojnym awanturnikiem z fryzurą, której nie zniszczy nawet atomowy podmuch. Ona to zaprawiona w boju wojenna fotografka potrafiąca zapanować nad kipiącym testosteronem towarzystwem. Na tym kończą się, niestety, ich znaki szczególne.



Nie oszukujmy się jednak: w filmie o King Kongu największą gwiazdą ma być King Kong. Grany w motion capture przez Toby'ego Kebbela władca Wyspy Czaszki sprawia wrażenie bardziej włochatej i umięśnionej wersji Clinta Eastwooda. To osamotniony ostatni sprawiedliwy broniący swego domostwa zarówno przed napastliwymi homo sapiens jak i żyjącymi pod ziemią krwiożerczymi jaszczurami. Na tle poprzedników Kong Anno Domino 2017 wyróżnia się nie tylko rozmiarami, ale i usposobieniem. Pomijając momenty, w których wpada w słuszny gniew, małpiszon wydaje się stosunkowo poczciwym stworzeniem. Co ciekawe, nie ma też matrymonialnych zamiarów względem blondwłosej Larson. Będzie z niego zacny obrońca ludzkości w planowanym przez Warner Bros. ekranowym uniwersum monstrów.

Na razie fani hollywoodzkich widowisk mogą ustawić się w ogonku po bilety na "Wyspę Czaszki". Film Vogta-Robertsa to blisko dwugodzinny rollercoaster atrakcji łączący w idealnych proporcjach wysokooktanową akcję, ducha przygody oraz szczyptę makabry. Potworny zwierzyniec prezentuje się nad wyraz okazale, spece od montażu i efektów specjalnych zasłużyli na nominację do Oscara, a wiele skomponowanych z malarskim zacięciem kadrów zasługuje na oprawienie w ramkę. Król nie mógł wymarzyć sobie lepszego powrotu na ekrany.
1 10
Moja ocena:
8
Zastępca redaktora naczelnego Filmwebu. Stały współpracownik radiowej Czwórki. O kinie opowiada regularnie także w TVN, TVN24, Polsacie i Polsacie News. Autor oraz współgospodarz cyklu "Movie się",... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Najwyraźniej każda nacja musi mieć swojego własnego mitycznego potwora. Japończycy wymyślili Godzillę,... czytaj więcej
Potwory towarzyszą nam na dużym ekranie już od wielu lat. Chyba każdy słyszał otakich filmowych... czytaj więcej
King Konggościł na ekranach wielokrotnie. Po raz pierwszy w 1933 r., a ostatnio w 2005 r., gdzie... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones