Recenzja filmu

Daleko od nieba (2002)
Todd Haynes
Julianne Moore
Dennis Quaid

Powrót do klasyki

Jest rok 1957. Amerykańskie przedmieścia. Cathy Whitaker ma wszystko o czym kobieta w jej wieku i w jej czasach może marzyć: piękny dom, o który dba służąca, grono przyjaciół i poważanie w
Jest rok 1957. Amerykańskie przedmieścia. Cathy Whitaker ma wszystko o czym kobieta w jej wieku i w jej czasach może marzyć: piękny dom, o który dba służąca, grono przyjaciół i poważanie w lokalnej społeczności, dwójkę dobrze wychowanych dzieci oraz przystojnego i kochającego męża, Franka, zarabiającego niemałe pieniądze w reklamie. Pewnego dnia ta perfekcyjna egzystencja zostaje brutalnie zakłócona. Cathy nakrywa swojego męża na zdradzie, w dodatku z innym mężczyzną. Zrozpaczona i zagubiona pani domu szuka pocieszenia i zrozumienia w objęciach czarnoskórego ogrodnika. W owych czasach i w towarzyskich kręgach bohaterki taka przyjaźń jest jednak nie do przyjęcia i staje się zagrożeniem dla całej jej rodziny w takim samym stopniu jak homoseksualizm męża. Tak pokrótce można streścić najnowszą produkcję Todda Haynesa "Daleko od nieba", w którym reżyser porusza ważne problemy, jakie trawiły Amerykanów w latach 50., a które odbijają się szerokim echem także i w naszych czasach. Złote lata rozkwitu kraju, spełniającego się "american dream" były jednocześnie królestwem pozorów. Sztuczne międzyludzkie relacje, opierające się na nieśmiertelnej zasadzie "keep smiling" pozostawały w wielkim kontraście do osobistych tragedii, jakie miały miejsce za ścianami schludnych domów. Dostrzegali to filmowi twórcy tamtych czasów, przedstawiający swoich bohaterów samotnie i bezskutecznie marzących o wyzwoleniu się ze społecznych więzów. Wolność oznaczała bowiem przekroczenie pewnych ustalonych granic, a to z kolei powodowało ogólny ostracyzm. Kto chciał przejść przez życie wygodnie i w zgodzie z otoczeniem, nie mógł sobie pozwolić na swobodę. Taki los spotyka również bohaterów (a głównie bohaterkę) "Daleko od nieba". Małżeństwo Whitakerów w domowym zaciszu przeżywa swoje dramaty, na zewnątrz udając szczęśliwą parę. Frank, wspierany przez wierną i kochającą żonę, odbywa potajemne seanse u lekarza, bowiem w owych czasach, nawet w najbardziej ucywilizowanych i wykształconych kręgach, homoseksualizm uważany był za chorobę, psychiczne zaburzenie. Szybko jednak, co nas już dziś nie dziwi, okazuje się, że wszelka terapia jest bezskuteczna. Zrozpaczona Cathy rzuca się więc w ramiona czarnoskórego ogrodnika - uroczego, ciepłego i inteligentnego mężczyzny. Ten związek nie ma jednak żadnych szans w świecie rządzonym przez białych bogaczy o rasistowskich poglądach. Przegrana pozycja kobiety w ówczesnym społeczeństwie jest w tym filmie, tak jak i we wszystkich klasykach gatunku, do których Haynes w "Daleko od nieba" z taką lubością się odwołuje, bardzo wyraźnym wątkiem. Zdaniem reżysera przy wszelkich istniejących różnicach, czy będą one seksualne, kulturowe, czy rasowe, znaczenie ma ta jedna jedyna, określona w chwili narodzin - różnica płci. Wszystko w życiu Cathy zdefiniowane jest bowiem przez jej kobiecość. Jako kobieta bohaterka ma bowiem bardzo ograniczone życiowe wybory i musi wyrzec się osobistego szczęścia dla dobra rodziny. Jej mąż w tym czasie, choć dotknięty homoseksualną chorobą, miał szansę zmienić swoje życie, zacząć od początku u boku nowego wybranka, pozostając szanowanym członkiem społeczeństwa. Tym bardziej jest to tragiczne, iż filmowa Cathy jest osobą dobrą i szczerą, w duchu nie skrzywioną przez życie w nad wyraz obłudnej rzeczywistości. Bohaterka, wychowana jednak na zasadach rządzących tym światem i zmuszona podporządkować się im, by w tym świecie pozostać, ma tylko jeden sposób na radzenie sobie z problemami - nadal się uśmiechać i nie dać się wyprowadzić z równowagi. Wspaniale wyraża to scena, w której Frank uderza ją w twarz. Co robi Cathy? Nie histeryzuje, nie płacze, nie robi wyrzutów i nie udowadnia swoich racji. Cicho pociesza męża, że właściwie nic takiego się nie stało i grzecznie prosi o przyniesienie z kuchni lodu na opuchliznę. Nie tylko tematyką, ale także stylem i wizualizacją "Daleko od nieba" powraca do klasyki melodramatu, którą w latach 50. uprawiali z sukcesem reżyserzy Hollywood. Łatwo było otrzeć się o parodię gatunku, tym bardziej, że w naszych czasach utarło się, iż trzeba widzem porządnie wstrząsnąć, by wydusić z niego choć parę łez i jakieś głębsze emocje. Tymczasem Haynes nakręcił film nad wyraz oszczędny w efektach i epatowaniu uczuciami. Pokazał tragizm, jaki przezywali bohaterowie w domowym zaciszu i właśnie to odosobnienie, ta klaustrofobia podziałały najsilniej. Wielka to zasługa scenariusza, który bardzo wyraźnie kreślił bohaterów i ukazał głęboką rysę w perfekcyjnym amerykańskim społeczeństwie dobrobytu, pokazując, że za fasadą doskonałości i sztuczności we wzajemnych relacjach kryją się prawdziwe, mocne ludzkie tragedie. Ogromna to także zasługa aktorstwa. Julianne Moore potrafiła oddać rozterki targające jej bohaterką i mimo, iż jej postać - jak przystało na melodramat - rysowana była grubą kreską, nie straciła na realizmie i była bardzo przekonująca. Dla Dennisa Quaida postać Franka była życiowym wyzwaniem. Aktor, który dotychczas znany był z ról "prawdziwych facetów", tym razem dał się poznać z zupełnie innej strony, dodając wiarygodności swemu borykającemu się z ukrywaniem prawdziwej seksualności bohaterowi. Niech nie martwią się jednak ci, którzy nie przepadają w kinie za melodramatyzmem. Jak już wspomniałam film nawiązuje do klasyki gatunku także stylem i robi to w sposób mistrzowski. Obraz, którego akcja toczy się głównie jesienią, urzeka wspaniałymi barwami (czerwienią, rudością, zielenią) a kolory te, w połączeniu z piękną scenografią, kostiumami i oświetleniem, przywołują na myśl dzieła kręcone w latach 50. w Technikolorze. Widać tu ogromne przywiązanie reżysera do detali. Zaś operator, Edward Lachman, słusznie nagrodzony na festiwalu Camerimage, jawi się jako mistrz w posługiwaniu się światłem. Kręcone przez niego zdjęcia mają kolory jasne i nasycone, dopóki bohaterów nie nęka rozpacz i zagubienie - wtedy pojawiają się złowróżbne cienie i mroczne ujęcia. Uzupełnia je wspaniała, nawiązująca do klasyki gatunku muzyka weterana Elmera Bernsteina. Haynes z wielkim rygorem zastosował się także do stylu w jakim jego poprzednicy w latach 50. kręcili swoje filmy. Obraz jest bardzo statyczny a aktorzy grają z dużą, lekko nadmierną ekspresją. Nikt tu nie zaczyna mówić zanim nie skończy jego poprzednik a każdy wątek kończy się charakterystycznym podjazdem kamery w górę. Styl i tematyka są tu więc ze sobą bardzo silnie związane. Dzięki temu podejściu reżyser mógł ożywić klasycznego ducha Hollywood. I w pełni mu się to udało.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones