Recenzja filmu

Warszawa (2003)
Dariusz Gajewski
Dominika Ostałowska
Sławomir Orzechowski

Pozbawieni złudzeń

"Żyrafa w Warszawie, miejscu bardzo specjalnym dla naszego kraju i kultury - ten obraz pojawił się w mojej głowie wiele lat temu. I właśnie dlatego, by wytłumaczyć jego pojawianie się, zrobiłem
"Żyrafa w Warszawie, miejscu bardzo specjalnym dla naszego kraju i kultury - ten obraz pojawił się w mojej głowie wiele lat temu. I właśnie dlatego, by wytłumaczyć jego pojawianie się, zrobiłem ten film" - mówi reżyser "Warszawy", Dariusz Gajewski. Chyba każdy powód do nakręcenia filmu jest dobry, o ile powstaje z tego coś wartego zobaczenia. Z takiego, jaki przyświecał Gajewskiemu, mogło powstać coś albo szalenie oryginalnego i porywającego, albo totalnie niezrozumiały, pseudoartystyczny dziwoląg. Według mnie wprowadzana właśnie do kin i wyniesiona na piedestał kontrowersyjną decyzją gdyńskiego jury "Warszawa" jest, niestety, tym drugim. Akcja filmu rozgrywa się w ciągu jednego dnia w mroźnej, pokrytej śniegiem, a więc niezbyt przyjaznej stolicy. Mimo niesprzyjającej aury jest to miejsce, do którego ciągną przyjezdni z różnych stron Polski, powodowani odmiennymi pobudkami. Wszyscy jednak marzą o tym samym - by decyzja o przeprowadzce zmieniła ich życie na lepsze. Klara, obarczona ogromną walizką przybywa, by rozpocząć tu życie ze swoim ukochanym. Paweł, który niedawno co opuścił dom dziecka, chce znaleźć pracę i swoje własne lokum. Wiktoria spotyka Andrzeja, który wciąga ją w prowadzone w Warszawie podejrzane interesy. Ojciec przyjeżdża szukać swojej córki studentki, o której słuch zaginął. Niejaki Misio wraz z kolegą jeździ po ulicach wyglądając dziewczyny, która od niego uciekła. Po tych samych zaułkach błąka się także jedyny stały mieszkaniec miasta - stary powstaniec cierpiący na zaniki pamięci, który marzy o tym, by spotkać kogoś znajomego, kto powie mu, jak ma trafić do domu. Dla każdej z tych osób Warszawa ma jakieś inne znaczenie, inny smak i zapach i niekoniecznie wzbudza pozytywne odczucia. Bo jakże czuć się szczęśliwym w tej wielkiej, nieprzyjaznej betonowej dżungli, gdzie każdy myśli tylko o sobie? Mimo uporu reżysera, który w wywiadach powtarza, że jego film ma wydźwięk bardzo optymistyczny, ciężko się tu tej radości doszukać. Ucieczka w marzenia, którą symbolizuje pojawiająca się w końcówce abstrakcyjna żyrafa, nie uleczy bowiem rozczarowania ani osobistych tragedii bohaterów. I choć postacie pozbywają się złudzeń i poznają Warszawę taką, jaką naprawdę jest, choć różne wydarzenia tego dnia zbliżają ich do prawdy o samych sobie, choć wyraźnie dojrzewają, dla mnie nie jest to równoznaczne z nadzieją. Ukazana w filmie Warszawa staje się odzwierciedleniem społecznych problemów zarówno samego miejsca jak i całego kraju. Beznadzieja prowincji ciągnie ludzi do dużego miasta. Tu jednak również nie jest najlepiej - bezrobotni imają się różnych zajęć i nierzadko, by zapewnić byt sobie i swoim rodzinom, schodzą na drogę przestępstwa. Wszystkim zaś trudno odnaleźć się w tym nowym świecie, który między przeszłością jaką symbolizują warszawskie zabytki a teraźniejszością, która kusi ekskluzywnymi samochodami i sklepowymi wystawami, cały czas szuka jeszcze swojego własnego kształtu i stabilizacji. Pomysł filmu był rzeczywiście ciekawy. Pokazanie miasta tworzonego w dużej mierze z przyjezdnych, ofiar wczesnego kapitalizmu, poszukujących pracy i lepszego życia, którzy nie zawsze znajdują swoje szczęście, to obraz szczery i niespotykany dotąd w polskim kinie. Także obrana forma - kilka wątków toczących się równolegle i przecinających się w różnych konfiguracjach - choć już mniej oryginalna, zawsze spotyka się z dużym zainteresowaniem widza. Problem w tym, że reżyser średnio umiał sobie z pomysłem i formą poradzić. Najpoważniejszy błąd tkwi już w scenariuszu, w dialogach, budowanych "na żywca" na planie, które siląc się na naturalizm, momentami porażają bezsensownością i sztucznością. Po kilku początkowych dyskusjach bohaterów zaczęłam nawet notować co bardziej bzdurne fragmenty, ale szybko okazało się, że musiałabym przepisać pół listy dialogowej. No bo jak tu nie załamać rąk, gdy kanar płaczącej na przystanku dziewczynie po minucie zwierza się słowami: "Ja też nie jestem szczęśliwy". Albo gdy w odpowiedzi na stwierdzenie "Zostawiłam czapkę w pociągu", pada odpowiedź: "Ale dlaczego?". W dodatku bohaterowie mówią dużo i to mówią o niczym. Być może miało dodawać to rozmowom prawdziwości, bo wiadomo, że kontakty międzyludzkie opierają się w dużej mierze na mało znaczącej wymianie zdań. Jednak stosowanie tej metody przez półtorej godziny, gdy dyskusje te do niczego nie prowadzą, skutkuje tym, że robi się nudno i praktycznie nie do zniesienia. Nic więc dziwnego, że i aktorzy wypadli tu drętwo. Szczególnie drażniący był Łukasz Garlicki w roli Pawła. Jego wymyślne wypowiedzi, mające obrazować ucieczkę doświadczonego przez los młodego człowieka w świat fantazji, brzmiały okropnie nienaturalnie i wywoływały u mnie tęskne spojrzenia w stronę drzwi opatrzonych napisem "wyjście". Uwagę przykuwała niezmiennie tylko Dominika Ostałowska. Jej jedynej udało się uczynić ze swojej postaci jakąś ludzką, emocjonalnie prawdziwą postać. Niezwykłym przeżyciem było zobaczenie jej w roli zupełnie odmiennej od tych, do których nas jako aktorka przyzwyczaiła. Grana przez nią Wiktoria to bowiem twarda i nie bojąca się życia, piękna i ponętna, bardzo współczesna dziewczyna. Niestety, nawet ta znakomita kreacja nie jest w stanie uratować "Warszawy".  Cóż, widocznie sprawdza się to, co mówi w pewnym momencie Wiktoria: "To nie są czasy na robienie wielkich rzeczy". Gajewski udowadnia, że na pewno nie na robienie wielkich filmów.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?