Recenzja filmu

Wygrany (2011)
Wiesław Saniewski
Paweł Szajda
Janusz Gajos

Przejedzony

"Wygrany" jest jak szwedzki stół, na którym każdy widz znajdzie ulubiony przysmak.
"Wygrany" jest jak szwedzki stół, na którym każdy widz znajdzie ulubiony przysmak. Miłośnicy dobrego aktorstwa będą delektować się Januszem Gajosem, który przed kamerą mógłby wyłącznie palić papierosy i sączyć koniaczek, a i tak zagarniałby dla siebie każdą scenę. Osoby łaknące przeżyć estetycznych podniecą się niezdrowo pod wpływem wymuskanych, pocztówkowych zdjęć oraz urody Marty Żmudy-Trzebiatowskiej i Pawła Szajdy (mają scenę erotyczną!).  Z kolei posiadacze biletów, którzy szukają mądrości życiowych, zadumają się nad refleksjami reżysera dotyczącymi sztuki, sportu i w ogóle ludzkiej egzystencji. Niestety, o ile wymienione składniki "spożywane" pojedynczo smakują nawet całkiem nieźle, o tyle po wymieszaniu wywołują zgagę.

Wiesław Saniewski zdecydowanie za rzadko sięga po kamerę. Gdy już udaje mu się domknąć budżet i wejść z ekipą na plan, próbuje upchnąć w filmie tyle tematów, że starczyłoby ich spokojnie na trzy pełne metraże. "Wygrany" sprawdziłby się chyba lepiej jako powieść. Na kilkuset stronach znalazłoby się miejsce zarówno dla wybitnego pianisty, który nie chce już wygrywać pod dyktando mazurków Chopina, jego przypadkowego mentora próbującego przejrzeć skomplikowany system wyścigów konnych, a także miłości, śmierci, małych smutków, wielkich szczęść i jeszcze większych pieniędzy. Uff!

"Wygrany" pokazuje, że od nadmiaru głowa może jednak rozboleć. Zwłaszcza, że Saniewski nie zawraca sobie zbytnio głowy dramaturgią i opowiada całą historię w jednakowym powolnym tempie. Gdyby  któryś zmęczony widz zdrzemnął się na dwa kwadranse po dwudziestu minutach od rozpoczęcia seansu, nie straciłby chyba zbyt wiele. Zalany słońcem Wrocław wciąż wyglądałby jak tytułowa dzielnica w "Notting Hill", bohater Szajdy cierpiałby z godnością, a grany przez Gajosa Frank nadal dzielnie pracowałby na zawał serca. W międzyczasie padłoby tylko wiele Znaczących zdań. Spośród ich natłoku warto wyłowić gorzką konstatację dotyczącą losu współczesnych artystów, których Saniewski porównuje do koni wyścigowych. Póki zdobywają nagrody i zarabiają dla swoich menedżerów pieniądze, są hołubieni niczym noworodki. Gdy tylko jednak wypadną z formy bądź powinie im się noga, natychmiast stają o krok od rzeźni, w której morduje się ich kariery. W skomplikowanym łańcuchu układów towarzyskich i finansowych artysta jest najsłabszym ogniwem. Saniewski stawia między innymi pytanie, jak wyrwać się z tego łańcucha, aby nie stracić zaufania fanów i szacunku do samego siebie. Szkoda, że nie skupia się tylko na tym, zamiast truć jednocześnie o dziesięciu innych sprawach. Słowa, słowa, słowa...
1 10
Moja ocena:
4
Zastępca redaktora naczelnego Filmwebu. Stały współpracownik radiowej Czwórki. O kinie opowiada regularnie także w TVN, TVN24, Polsacie i Polsacie News. Autor oraz współgospodarz cyklu "Movie się",... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Artysta to zwykle osoba o niezwykłej wrażliwości. Niebieski ptak, oderwany od rzeczywistości, najczęściej... czytaj więcej
Na początek, sprostowanie. Drogi widzu, jesteś robiony w konia przez osoby odpowiedzialne za promocję... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones