Rewolucjoniści nie mają poczucia humoru

W efekcie otrzymujemy filozoficzną medytację, a nie film na zadany temat. Adachi w bardzo enigmatyczny sposób wypowiada się o swoim życiu i twórczości
Masao Adachi  to japoński reżyser, który, jak to się zwykło poetycko ujmować, "zamienił kamerę na karabin". Do lat 70. tworzył filmy. Współpracował również z innymi wybitnymi rodakami (między innymi Nagisą Oshimą). Potem porzucił zawód filmowca: wstąpił do Japońskiej Czerwonej Armii i wyjechał do Libanu. Nietrudno sobie wyobrazić, jak wiele kontrowersji Adachi wzbudzał, jak wiele historii może z jego życiorysu powstać. Jednak jeśli ktoś spodziewa się, że dokument Philippe'a Grandrieux będzie eksplorował sensacyjną stronę przypadku reżysera-rewolucjonisty, to trafił nie do tej sali kinowej.

Nie znajdziemy tu nawet próby odpowiedzi na – cokolwiek naiwne – pytanie, co skłoniło Adachiego do przystąpienia do światowej rewolucji. Albo, mówiąc innymi językiem – do organizacji terrorystycznej. No właśnie, bo jak w ogóle mówić o zaangażowaniu twórcy w działalność zbrojną? Grandrieux nie podejmuje tej próby, nie roztrząsa decyzji twórcy i stawia go poza sferą moralną. Nie przedstawia nam, nawet w najbardziej uproszczonej wersji losów reżysera, nie docieka jego pobudek. Przynajmniej na poziomie, do jakiego przyzwyczaiło nas kino narracyjne. Francuz wynosi swój film na wyższy poziom abstrakcji.

Wracając na chwilę do faktów: film został nakręcony w ciągu czterech dni. Zawiera nagrania rozmów Grandrieux z Adachim. W kilku momentach widzimy Adachiego mówiącego do kamery, ale w przeważającej części jego słowa są ilustrowane sekwencjami z jego własnych filmów. Poza tym Grandrieux prowadzi monologi ze sobą, a towarzyszą im ujęcia otoczenia, na przykład tunelu na autostradzie czy widoku Tokio o zmierzchu z wysoko położonego pokoju hotelowego. Cytuje Dostojewskiego: "Piękno uratuje świat". Przywołuje swoje skojarzenie ze słynną sceną tunelową z "Solaris" Tarkowskiego. Itd., itp.

W efekcie otrzymujemy filozoficzną medytację, a nie film na zadany temat (choć "Być może piękno..." ma być częścią większej serii o związkach polityki i filmu). Adachi w bardzo enigmatyczny sposób wypowiada się o swoim życiu i twórczości (jedynie na końcu pada z jego ust twardy fakt: "Wszystkim podoba się mój pomysł na nowy film. Producenci rezygnują, gdy dowiadują się, że to ja miałbym go reżyserować"). Snuje refleksje nad pojęciami, a nie czynami: nad pięknem, przeszłością itd. W pewnym momencie określa siebie jako surrealistę. Szczególnie obu filmowców zastanawia relacja pomiędzy estetyką a polityką: czy piękno może być polityczne? I odpowiadają: tak. Adachi – w słowach, na ekranie, Grandrieux – całym swoim dziełem, wyborem filmowej strategii.

Bowiem reżyser stara się udowodnić, że można opowiadać o polityce w sposób skrajnie wyestetyzowany. Jest to dyskusyjna decyzja, szczególnie gdy w potoku odlepionych od znaczenia obrazów i zlepku idei zupełnie ginie fakt, że mówimy o członku organizacji, która zabijała ludzi.

W postaci Adachiego rzeczywiście uderza tytułowa determinacja. A ściśle rzecz ujmując, pewność intelektualisty, który przy swoich wysoce logicznych rozważaniach wydaje się nie dopuszczać do świadomości faktu, że kiedykolwiek się pomylił. Szczerze mówiąc, wolę tych surrealistów, którzy mają więcej dystansu do siebie i większe poczucie humoru.
1 10
Moja ocena:
5
Rocznik '82. Absolwentka dziennikarstwa i kulturoznawstwa na UW. Członkini Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych FIPRESCI. Wyróżniona w konkursie im. Krzysztofa Mętraka. Publikuje w "Kinie",... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones