Allenowi chyba coraz trudniej przychodzi wymyślanie ciekawych historii. Dobra passa skończyła się wraz z przewrotnym i błyskotliwym melanżem motywów, czyli "Wszystko gra". Potem było gorzej.
Allenowi chyba coraz trudniej przychodzi wymyślanie ciekawych historii. Dobra passa skończyła się wraz z przewrotnym i błyskotliwym melanżem motywów, czyli "Wszystko gra". Potem było gorzej. "Scoop - Gorący temat" - bardzo przeciętna komedia kryminalna. "Sen Kasandry" - słabsza wersja "Wszystko gra". Poza tym - mimo iż Woody to wciąż całkiem niezły gawędziarz - widać, że traci werwę. Przecież niektóre z jego poprzednich filmów również nie opierały się na wyszukanych scenariuszach, a jednak Allen proste historie opowiadał zajmująco. Nie chcę przez to powiedzieć, że jego ostatnie filmy mnie nudzą; po prostu mam wrażenie, że nieco odbiegają od allenowskiego standardu. W "Vicky Cristina Barcelona" oś fabuły stanowi opowieść o niekonwencjonalnym związku młodej Amerykanki z hiszpańskim malarzem i jego ekscentryczną byłą żoną. To w sferze narracyjnej. Na poziomie przekazu można chyba powiedzieć, że jest to film o zmienności ludzkich potrzeb i o problemach ze zdefiniowaniem pojęcia miłości. Z jednej strony mamy rozważną Vicky, która uczuciowe relacje pojmuje tradycyjnie, z drugiej - romantyczną Cristinę, która wprawdzie nie wie na pewno, czego chce od życia, ale wie, czego nie chce - stagnacji, nudy, rutyny. Jednocześnie żadna z nich nie jest do końca przekonana, że jej wybór jest właściwy. Przez półtorej godziny patrzyłam na ślicznie sfilmowaną Barcelonę, chłonęłam klimat uroczych restauracyjek i wąskich uliczek, podziwiałam przesączone miękkim i rozedrganym światłem plenery, śledziłam rozwój związków obu kobiet, ale w finale pozostałam z lekkim uczuciem niedosytu i zdziwienia. To już? Tak po prostu? To tylko o to chodziło? Taka rozciągnięta etiuda o obliczach miłości i poszukiwaniu szczęścia? Ładnie jest to zrobione, ale Allen potrafił o wiele lepiej, subtelniej, nie tak powierzchownie ("Hannah i jej siostry", "Mężowie i żony"). Niemniej znakomicie ogląda się świetnego Bardema i, ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu, także Penélope Cruz, która gra rewelacyjnie, co łatwo daje się zauważyć, chociaż pojawia się dopiero w drugiej połowie filmu i to raczej w pojedynczych scenach. Jest żywiołowa, szalona, nieobliczalna... Za to Johansson niespodzianki niestety nie sprawia, bo jest jak zwykle mdła i bezbarwna. Najnowszy film Allena to piękna błyskotka, którą ogląda się z zachwytem, po czym odstawia na półkę, by nie poświęcić jej już więcej uwagi.