Ruszaj się, Jagger!

Końcówka marca 2016 r. zamieniła się na Kubie w ogólnonarodową fiestę – ludzie tłumnie wyszli na ulice, barwne, frenetyczne korowody opanowały Hawanę, a do murali z Fidelem i Che dołączyły te
Kto kogo strollował bardziej: Barack Obama Stonesów czy Stonesi Baracka Obamę? O dwóch wydarzeniach – pierwszej od 80 lat wizyty prezydenta USA na Kubie i pierwszym koncercie legendy rocka w Hawanie – mówi się jako o początku nowego otwarcia w relacjach reżimu braci Castro z Zachodem. A że akurat oba zbiegły się w czasie – podobno nikt "na górze" tego nie zaplanował. Podobno, chociaż wymiar symboliczny wielotysięcznych manifestacji pod hasłem "więcej zachodniości" pozostaje aż nadto czytelny. Końcówka marca 2016 r. zamieniła się na Kubie w ogólnonarodową fiestę – ludzie tłumnie wyszli na ulice, barwne, frenetyczne korowody opanowały Hawanę, a do murali z Fidelem i Che dołączyły te z Obamą i zadziornie wystawionym czerwonym językiem. "The Rolling Stones Ole, ole, ole!", chociaż to pocztówka-reportaż z trasy koncertowej kapeli po Ameryce Południowej, łączy nas z tamtym wulkanem emocji. I robi coś jeszcze – stawia latynoamerykańskich fanów w centrum rock'n'rollowej rzeczywistości, jakby na przekór zachodniocentrycznemu spojrzeniu na historię rocka.  



Od zwykłej koncertówki film odróżnia właśnie punkt dojścia – odliczanie dni i godzin do gigu w Hawanie. Świadkujemy żmudnym negocjacjom menadżerów z reżimem braci Castro, czujemy lęk ekipy przed wielką niewiadomą – na Kubie brak odpowiedniej infrastruktury, brak – jak to w gospodarkach niedoboru – nowoczesnego sprzętu, nie można nawet wysłać tradycyjnego maila. Całe przedsięwzięcie spaja niesłabnący entuzjazm Stonesów – jeśli oni chcą, menadżerowie staną na głowie. A dla dinozaurów rocka kolejna trasa to nie tylko odkrywanie nowych lądów – jak na Kubie czy w Urugwaju – ale także nostalgiczna wycieczka w przeszłość. Jagger, Richards. Wood i Watts wspominają poprzednie wizyty w Ameryce Południowej, dokładnie notują zmiany, odwiedzają starych kumpli i znajome miejscówki. Ani na chwilę nie zbaczają w prywatę – ich narracja to opowieść o zespole, jego historii i emocjach, które ciągle łączą dojrzałych muzyków. Nawet jeśli wszystkie te spotkania po latach, wspominki i czułe słówka są starannie wyreżyserowane – i dokładają kolejną cegiełkę (czy jeszcze trzeba coś dokładać?) do ikonicznego obrazu kapeli – słucha się ich zadziwiająco dobrze, bez wrażenia fałszu.  

Oczywiście nie bez przyczyny materiał powstał właśnie w Ameryce Południowej – to tutaj The Rolling Stones mają rzesze fanów i wciąż uchodzą za symbol rockowej – ale też politycznej –  wolności. Że słuchanie Stonesów nie jest li tylko kwestią pokoleniową, świetnie widać na koncertach: w stadionowych tłumach migają siwe włosy i młode twarze, okrzyki zachwytu wspólnie wznoszą emeryci i nastolatki. Największe natężenie – tak przynajmniej wynika z filmu – kult rockmenów osiągnął w Argentynie: Jagger bez obstawy nie jest w stanie wyściubić nosa z hotelu, wciąż aktywna jest również subkultura fanów, tzw. "rolingas". To chyba ze względu na ogromy entuzjazm latynosów ujęcia koncertowe – kręcone z lotu ptaka, na scenie, z kamer rozstawionych wśród tłumu – mają tak bardzo zmysłowy charakter: dźwięk i obraz wciągają nas do stadionowego kotła, stawiają raz głowa w głowę z rozhisteryzowanymi fanami, za chwilę ramię w ramię z Richardsem, z którym gramy solówkę i odpalamy kolejne fajki. Pot, łzy, szaleństwo – kwintesencja rockowego widowiska.  

 

Można się oczywiście śmiać, że Stonesi to kostnica i memento mori rock'n'rolla. Że straszą tymi swoimi cekinami, kiczowatą scenografią i seksualnością na pokaz. Trudno też potraktować poważnie narcystyczne deklaracje, że oto zespół przynosi Kubie "nowe" – w domyśle: nowe rockowe wartości i nowe brzmienie. Dinozaury muzyki popularnej jako piewcy społecznej i politycznej modernizacji? Symbol nowoczesności? Wątpliwe, i to mimo miliona fanów pod sceną. Stonesi są za to wciąż aktualni jako symbol witalności: niespożytej cielesnej energii, która w swoim czasie – w latach 60., 70. – miała potencjał emancypacyjny. Tajemnica ich fizycznej siły – jak ci staruszkowie dają jeszcze radę? – powinna pozostać nierozwikłana: Jagger to wcielony ruch i gibkość, Richards i Wood – ekscentryzm i szaleństwo, Watts – opanowanie i precyzja. To nie ludzie, lecz ikony – mogą sobie do woli gadać, że "tylko tu pracują", ale i tak pozostaną koronnym dowodem na to, że rock'n'rollem można żyć. I przeżyć. 
1 10
Moja ocena:
7
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones