Recenzja filmu

We Are Your Friends (2015)
Max Joseph
Zac Efron
Wes Bentley

Siła muzyki

"We Are Your Friends" to projekt zrealizowany przez zupełnego anonima, przynajmniej w skali Hollywoodu. Debiutanckie dzieło Maxa Josepha opiera swą konstrukcję na sprawdzonych schematach,
Zasadniczy kłopot z filmami obyczajowymi opowiadającymi o młodych karierowiczach tkwi w mocnej schematyczności i przewidywalności fabularnej, który to problem w konsekwencji sprawia, że historia idzie po sznurku niczym nitka do kłębka. Pal licho, jeśli oklepana opowieść podana zostaje w smakowitej i cieszącej oko formie; gorzej jednak, gdy nawet od strony wizualnej obraz nie wyróżnia się niczym szczególnym z natłoku podobnych, papierowych bajeczek. Na szczęście opisywana wada nie dotyczy kinowego "We Are Your Friends", a przynajmniej nie jest ona aż tak boleśnie odczuwalna jak w przypadku innych reprezentantów gatunku. Rozciągnijcie zatem przeszczepy, rozluźnijcie mięśnie i przygotujcie się na prawdziwą dawkę elektronicznych bitów płynących wprost z rozgrzanych do czerwoności głośników.


Cole (Zac Efron), Mason (Jonny Weston), Wiewiór (Alex Shaffer) i Ollie (Shiloh Fernandez) to dobrzy znajomi, którzy większość wolnego czasu spędzają na imprezowaniu i beztroskiej zabawie. Cole jako jedyny z paczki ma zadatki i warunku na dobrego DJ-a, zaś muzyka jest jego życiową pasją. Nastolatkowie dorabiają sobie poprzez zapraszanie ludzi do lokalnej tancbudy, w której sami przebywają w każdy czwartek tygodnia. To właśnie tam zupełnie przypadkowo Cole poznaje Jamesa (Wes Bentley), szanowanego DJ-a cieszącego się dużą popularnością. Dzięki pomocy doświadczonego kolegi po fachu młody muzyk wdraża się w meandry zawodu oraz zyskuje kolejne szanse na uczestnictwo w coraz większych imprezach. Niestety, Cole'owi szybko wpada w oko partnerka Jamesa, urocza Sophie (Emily Ratajkowski). Znajomość między dwomaDJ-ami skomplikuje się w momencie, gdy Cole zapała uczuciem do sympatycznej dziewczyny, zaś paczka znajomych zacznie popadać w konflikty...



"We Are Your Friends" to projekt zrealizowany przez zupełnego anonima, przynajmniej w skali Hollywoodu. Debiutanckie dzieło Maxa Josepha opiera swą konstrukcję na sprawdzonych schematach, jednocześnie jednak oferuje widzowi intrygującą zabawę konwencją...  przez pierwszą połowę seansu. O ile ciekawy wizualny ekspresjonizm z otwarcia filmu wymyka się w pewien sposób z żelaznych ram gatunku, tak dalsze losy Cole'a i znajomych idą tropem ekranowej sztampy, co lekko ostudza zapał odbiorcy względem recenzowanej produkcji.



Według wszelkich stereotypów żadna porządna impreza nie może obejść się bez "środków dopingujących", w różnej postaci. W związku z powyższym, już po pierwszej solidnej popijawie główny bohater uraczony zostaje mocniejszą substancją (dla jasności - PCP), która dobitnie wpływa na percepcję świata otaczającego protagonistę. Żeby było śmieszniej, chłopak odczuwa działanie narkotyku, przebywając w galerii sztuki, pełnej dziwacznych obrazów i drogocennych malowideł. W opisywanej sekwencji wyraźnie widać, że reżyser przedsięwzięcia usilnie starał się uciec poza obyczajowy charakter produkcji, serwując odbiorcy wrażenia wizualne niczym z "Kongresu" z 2013 r. na podstawie Lema. Powykręcane wizje, komiksowy filtr rodem z "Przez ciemne zwierciadło" oraz pstrokata kolorystyka to ciekawe zabiegi, które nadają trochę głębi niezbyt skomplikowanej historii.



Max Joseph przez blisko 45 minut nie ustaje w zaskakiwaniu kinomanów, czy to poprzez zastosowanie wariacji postmodernistycznej stylistyki (zróżnicowane napisy przedstawiające słowa protagonisty, amalgamat klipów żywcem wyciągniętych z YouTube'owych filmików) czy choćby dzięki użyciu powszechnie lubianego narratora z offu. Pierwsza technika przypomina kultowe, wykręcone dzieła Danny'ego Boyle'a, druga zaś stanowi miły ukłon w stronę fanów Scorsese, który był mistrzem poza ekranowego komentarza, jeno stosowanego głównie w kinie gangsterskim. Tak czy inaczej, próba walki z wyświechtanymi strukturami kinematograficznymi zakonotowana.


Nieco gorzej prezentuje się druga połowa filmu, w której zabrakło pary i świeżości z prologu historii. Po pewnym czasie "We Are Your Friends" przeradza się w pełnokrwisty obyczaj, w którym brakuje większych zaskoczeń czy pierwiastka nieprzewidywalności. Z pewnością Joseph nie poskąpił jednak na budowaniu (i destrukcji) relacji między bohaterami oraz na odzwierciedleniu dramatu młodych chłopaków ścierających się z brutalną rzeczywistością. Protagoniści mają zarysowane charaktery, własne problemy oraz różne cele w życiu, co dodaje ździebko kolorytu szaroburej historii. Pokrótce, reżyser po fazie eksperymentalnej poszedł w utarte, lecz bezpieczne ślady wydeptane już przez wielu poprzedników.



"We Are Your Friends" figuruje w gatunku kina muzycznego, którą to klasyfikację podkreśla zarówno sama tematyka filmu jak i ścieżka dźwiękowa towarzysząca karierze obiecującego DJ-a. Seans przepełniony jest muzyką elektroniczną, która w przystępny sposób została rozłożona przez reżysera na czynniki pierwsze. W wielu scenach główny bohater opisuje liczne składowe swoich utworów, zwracając uwagę na ich szybkość, elementy kluczowe oraz oddziaływanie na słuchających ich imprezowiczów. Nawet przy okazji opisywanej narracji twórca nie powstrzymał się od wplecenia krzty humoru w dźwiękowe zagadnienie, oferując błyskawiczny przegląd najpopularniejszych gatunków muzycznych. Po tak zaserwowanym wykładzie, będziemy mogli brylować przed znajomymi powierzchowną wiedzą o zasadniczej różnicy dzielącej reggae, dubstep i inne style.



Fanów elektronicznych brzmień ucieszy zapewne ukazanie ich ulubionego gatunku "od kuchni" oraz próba wyjaśnienia niedzielnej publiczności piękna wspomnianego typu muzyki. "We Are Your Friends" uwypukla wagę inspiracji w procesie tworzenia, nawet, jeśli znaczenie kreatywności podane jest przez Josepha w lekko łopatologiczny sposób. Jedną z najważniejszych lekcji wyciągniętych z filmu będzie zapewne otwarcie oczu na świat, który pełen jest artystycznych bodźców zbawiennych w pokonaniu stagnacji.



Reasumując, film jest dobrze zagrany (cieszy ciągły aktorski rozwój Zaca Efrona), solidnie rozpisany i doprawiony wizualnymi zabiegami uatrakcyjniającymi obcowanie z recenzowanym tytułem. Szkoda jedynie, iż niczym za dotknięciem magicznej różdżki "We Are Your Friends" traci bezpowrotnie odświeżający charakter w połowie fabuły, obierając kierunek zwykłego obyczaju o prostym szkielecie i takiej właśnie formie. Nie zrozumcie mnie źle, dzieło Maxa Josepha ogląda się w miarę przyjemnie do samego końca, jednak mocne uderzenie z rozpoczynających historię minut nie ma już więcej okazji trafić ponownie widza. Mimo wszystko jeśli osoba lubująca się w popie (niczym niżej podpisany) jest w stanie docenić walory dźwiękowe muzyki elektronicznej dzięki empirycznemu jej doświadczeniu w filmowej formie, jest to najlepszy wymiernik jakości "We Are Your Friends". Prawdopodobnie miłośnicy elektronicznych brzmień będą podczas seansu w siódmym niebie, zaś na schematyzm fabularny nie zwrócą większej uwagi, czego im życzę.

Ogółem: 6-/10

W telegraficznym skrócie: film przeznaczony przede wszystkim dla fanów muzyki elektronicznej... choć nie tylko; nieco na przekór można by rzecz: "miłe złego początki", gdyż imponujące wizualne eksperymenty z początku seansu ustępują miejsca niewyróżniającemu się na tle konkurencji obyczajowi; solidna gra aktorska, bohaterowie z charakterem i muzyka rozłożona na czynniki pierwsze mogą się podobać, przewidywalna fabuła raczej już mniej; wyszło lepiej, niż wskazywałyby na to zwiastuny i opinie.
1 10
Moja ocena:
6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Jednemu w duszy gra Czajkowski, innemu Rihanna, jeszcze inni przenoszą góry przy akompaniamencie... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones