Recenzja filmu

Violette (2013)
Martin Provost
Emmanuelle Devos
Sandrine Kiberlain

Spazmy i krzyki

"Violette" nie przekonuje także jako feministyczny manifest. Opowieść o kobiecości, która wyzwala się spod jarzma patriarchatu i mieszczańskiej obyczajowości, u Provosta zostaje ubrana nie w
Violette Leduc (Emmanuelle Devos) trudno polubić. Zachowuje się jak histeryczne brzydkie kaczątko, które chciałoby zostać łabędziem, ale nie potrafi uwierzyć we własną przemianę. Przekonana o własnej brzydocie wciąż upokarza samą siebie, jednocześnie czekając, aż świat wyrówna rachunek jej krzywd. Niespełniona pisarka i niespełniona kochanka u Provosta staje się ofiarą krucjaty wytoczonej przez samą siebie i skierowaną przeciw jej własnym słabościom. Tą, która pomoże jej wyjść z zaklętego kręgu upokorzenia, będzie Simone de Beauvoir (Sandrine Kiberlain).



Opowiadając o ich relacji, Martin Provost znów, jak w "Serafinie", przygląda się relacji patrona i jego podopiecznego. Pokazuje, jak pożądanie i niespełnienie stają się narzędziem władzy i konstytuują hierarchiczną zależność.

Po raz kolejny Francuz stawia na ryzykowną strategię portretowania filmowych postaci. Nie ociepla ich wizerunku, ale ochoczo pokazuje to, co w nich wstydliwe i małe. O ile w "Serafinie" ta strategia sprawdzała się bardzo dobrze, a religijny fanatyzm i rosnące samouwielbienie bohaterki sprawiały, że film Provosta był czymś więcej niż tylko laurką dla francuskiej prymitywistki, o tyle w "Violette" surowość reżysera wobec bohaterki sprawia, że nie sposób z nią sympatyzować.

Przedstawiając historię Violette Leduc, Provost próbuje połączyć klasyczną biografię z opowieścią o miłosnym niespełnieniu, o kobiecości i rodzeniu się pisarskiej pasji. Udaje się tylko częściowo, a "Violette" broni się głównie jako opowieść o obsesji. Przyglądając się trudnej relacji Violette i Simone, Provost  z wyczuciem pokazuje autodestrukcję bohaterki. Prawda ludzkich emocji i napięć po chwili ginie. Głównie dlatego, że reżyser skupia swoją uwagę na odrysowywaniu pejzażu kulturalnego Paryża, przez co "Violette" z psychologicznego dramatu zmienia się w kronikę towarzyską epoki, w której Genet, Camus, Sartre, de Beauvoir, Cocteau są jedynie historycznymi atrakcjami, a nie pełnokrwistymi postaciami.



"Violette" nie przekonuje także jako feministyczny manifest. Opowieść o kobiecości, która wyzwala się spod jarzma patriarchatu i mieszczańskiej obyczajowości, u Provosta zostaje ubrana nie w obrazy, lecz w napuszone dialogi. Zamiast rozmawiać ze sobą, bohaterki "Violette" wygłaszają ideowe deklaracje. Każde zdanie ma wielkie znaczenie, każde staje się częścią emancypacyjnego dyskursu, a nie rozmową żywych ludzi.

Melodramatyzm i teatralność to największa bolączka filmu Provosta. Zamaszyste gesty, krzyki, które zastępują rozmowę, i histeryczne szlochy jako jedyna forma ekspresji – tak w skrócie prezentuje się tytułowa bohaterka grana przez Emmanuelle Devos. Na tle powściągliwej Sandrine Kiberlain (świetna żona z "Kobiet z 6. piętra") wcielającej się w Simone de Beauvoir, szarże Devos sprawiają groteskowe wrażenie. I choć pod kostiumem histerii kryje się dramat samotności i pustki, w "Violette" ani na chwilę nie wybrzmiewa on z odpowiednią mocą.
1 10
Moja ocena:
5
Rocznik '83. Krytyk filmowy i literacki, dziennikarz. Ukończył filmoznawstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Współpracownik "Tygodnika Powszechnego" i miesięcznika "Film". Publikował m.in. w... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones