Recenzja filmu

Ouija: Narodziny zła (2016)
Mike Flanagan
Annalise Basso
Elizabeth Reaser

Straszny twór

Flanagan nie panuje nad nadmiarem wątków, które sam wpisał do scenariusza, gubi rytm opowieści, a finałowe sekwencje filmu sprawiają, że całość staje się horrorem niezamierzenie groteskowym. W
Mike Flanagan miesza ze sobą składniki z różnych horrorowych koktajli. Jest tu opowieść o nawiedzonym domu, historia opętanego dziecka biegającego po ścianach i mówiącego obcymi głosami, jest anegdota o hitlerowskim lekarzu-sadyście, o dzielnym księdzu stającym w szranki z demonami i samotnej matce, która dla swych dziatek ratowania rzuci się do walki z zagubionymi duszami. 


Dla każdego coś miłego. Problem w tym, że młody reżyser nie potrafi zapanować nad stylistyką swojego filmu i śmiało przechodzi od klasycznego horroru o duchach do łzawej historycznej opowieści. Jego film raz jest hołdem dla klasycznego "Omenu" i horrorów z lat siedemdziesiątych, a po chwili okazuje się niezamierzoną parodią "Scooby'ego Doo". Nie byłoby w tym może nic zdrożnego, gdyby nie fakt, że "Ouija: Narodziny zła" jest filmem rozchybotanym i niezbyt skutecznym w straszeniu widza. 


Głównie dlatego, że Mike Flanagan zamiast budować napięcie i poczucie zagrożenia, wali na odlew obuchem. W jego filmie źródłem lęku są gwałtowne szwenki kamery połączone z głośnymi piskami i dźwiękami głuchych uderzeń. Reżyser stawia na prostą mechanikę  kina grozy, a nie mozolne budowanie klimatu. I na tym przegrywa - być może za pierwszym razem, gdy kamera wykonuje gwałtowny zwrot, a zza kadru dochodzi głos demonów, serce bije nam szybciej, ale po chwili uodparniamy się na sztuczki reżysera. Kiedy po raz dziesiąty Flanagan znów próbuje straszyć w ten sam sposób, okazuje się zwyczajnie nieskuteczny. 

Twórca nie radzi sobie także z "zarządzaniem" tajemnicą. Najpierw przez kilkadziesiąt minut spokojnie snuje opowieść o młodej wdowie i jej dwóch córkach, w których domu pojawiają się duchy, stawia pytania i powstrzymuje się od odpowiedzi, po czym w ciągu jednej sekwencji wyłuszcza widzowi całą historię, pozbawiając swój film tajemnicy. Bo Amerykanin nie wierzy, że czasem mniej znaczy więcej, a zło ukryte przed oczami widza może być bardziej sugestywne i przerażające niż wtedy, kiedy sportretuje się je w karykaturalny sposób. Przed dwoma laty portal Fronda zajmujący się tropieniem szatańskich wpływów w świecie opublikował filmik, na którym dziewczyny bawiące się planszą Ouija odgrywają scenę opętania. Czujni redaktorzy puentowali swój tekst pytaniem "Czy to było reżyserowane? Tego nie wiemy!". Ich słowa chce się powtórzyć po seansie filmu.


Flanagan nie panuje nad nadmiarem wątków, które sam wpisał do scenariusza, gubi rytm opowieści, a finałowe sekwencje filmu sprawiają, że całość staje się horrorem niezamierzenie groteskowym. Być może dlatego, że amerykański reżyser wziął na siebie zbyt wiele obowiązków - nie tylko był współautorem scenariusza i reżyserem, ale też montażystą filmu. Sądząc po efekcie końcowym - tych ról było zbyt wiele. Podobnie jak wątków, stylów i zapożyczeń, którymi naszpikowana jest  "Ouija…", film rozczarowująco niestraszny i zwyczajnie nudny. 
1 10
Moja ocena:
4
Rocznik '83. Krytyk filmowy i literacki, dziennikarz. Ukończył filmoznawstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Współpracownik "Tygodnika Powszechnego" i miesięcznika "Film". Publikował m.in. w... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones