Recenzja filmu

Transformers: Ostatni Rycerz (2017)
Michael Bay
Elżbieta Kopocińska
Mark Wahlberg
Anthony Hopkins

Tak umiera kino

"Transformers: Ostatni rycerz" jest dwu i półgodzinną reklamą zabawek dla chłopców, którzy jeszcze nie wyszli ze szkoły podstawowej. I podobnie jak przy tych telewizyjnych, będziecie się modlić,
Ach, "Transformers". Kiedy 10 lat temu kosmiczne roboty mające swój początek w niewinnych zabawkach Hasbro trafiły na wielkie ekrany, nikt nie przypuszczał, że wkrótce wyewoluują one w najbardziej rakotwórczą odmianę rozrywki. Seria stworzona przez Michaela Baya już od dłuższego czasu podawana jest za przykład najgorszej jakości w wysokobudżetowym kinie. Wiek zagłady z 2014 roku wysoko podniósł poprzeczkę w kategorii "najgorszy blockbuster roku", a następujący teraz po nim "Ostatni rycerz" wywindował ją na rekordowy wprost poziom. Reżyserowi udało się więc spełnić swe odwieczne marzenie, do którego dążył przez całą karierę: dał nam nową definicję złego filmu.



Już na samym otwarciu dostajemy w twarz logiem Paramount Pictures otoczonym eksplozjami i ognistymi kulami. Lepszej wizytówki Bay nie mógł sobie zapewnić. Tylko on jest w stanie zamienić średniowieczną bitwę w niekończący się pokaz chaotycznych wybuchów, których przez te kilka początkowych minut zobaczymy więcej niż w niejednym filmie wojennym. Brak w nich jednak jakiegokolwiek artyzmu, harmonii, przemyślenia… podobnie zresztą jak we wszystkim innym co tu zobaczycie. Ekran trzęsie się od kolejnych zmarnowanych materiałów pirotechnicznych, wrzasków, wystrzałów, niewywołujących absolutnie żadnego wrażenia. Łatwo natomiast odczuć nudności, zawroty głowy i chęć ucieczki z kina, lub nawet samobójstwa. Wszystko, byle tylko skrócić mękę, jaką jest poznawanie historii, za którą (o zgrozo) odpowiada m.in Ken Nolan – scenarzysta "Helikoptera w ogniu". Przyznajcie, upadł niżej niż sam Michael Bay, przykładając rękę do tego tworu. 

Twórcy nawet nie udają, że fabuła ma dla nich jakiekolwiek, choćby najdrobniejsze znaczenie. To dokładnie ten sam schemat, jaki widzieliśmy już we wszystkich poprzednich częściach cyklu, tyle że przedstawiony w jeszcze gorszy i bardziej infantylny sposób. Jest więc starożytny cybertroński artefakt nagle pojawiający się na Ziemi, ścigająca go armia wielkich bezimiennych robotów oraz oczywiście uciekający przed nimi główny bohater. Dorzućmy do tego miotających się w te i z powrotem rozwrzeszczanych amerykańskich marines i pierwszą lepszą aktorkę z możliwie jak najbardziej rozpiętym dekoltem. Umieśćmy to wszystko w jednym naczyniu, włączmy mikser. Kaszka dla nadpobudliwych małolatów gotowa. Nie podawać osobom, u których mózg zdążył się już nieco wykształcić.



Bayowi już wyraźnie nie zależy mu na jakiejkolwiek jakości lub choćby śladowych jej ilościach. Przeciwnie, wygląda to tak, jakby za wszelką cenę próbował się jej pozbyć z każdego ujęcia. Z powodzeniem. Wie zresztą, że niezależnie od tego, jak paskudnego potworka wciśnie dystrybutorom, i tak osiągnie on wystarczający sukces finansowy. Fabuła jest więc dziurawa jak rozstrzelany ser szwajcarski, a do jakiejkolwiek konsekwencji (nawet wobec poprzednich części) daleko jej tak jak reżyserowi do Stevena Spielberga, któremu tak rozpaczliwie pragnie dorównać. Lepszą i bardziej oryginalną bajeczkę wymyśliłoby dziecko, podczas zabawy figurkami Transformerów.
 
A może chociaż widowiskowość? Filmom Baya nigdy jej przecież nie brakowało. Rozpadające się piramidy, zawalające się wieżowce w Chicago, lądowanie na Księżycu, a przede wszystkim same Autoboty i Deceptikony wygenerowane dzięki nieziemskiemu CGI, potrafiły zrobić ogromne wrażenie. Potrafiły. Teraz to już tylko bezimienne kolosy, biegające wśród eksplozji i bezmyślnie okładające się pięściami. Walki i pojedynki, które stanowiły fundament całej serii, ograniczone zostały do bezładnego ruchu kamery i rozbłysków luf karabinów maszynowych. Na ekranie panuje przesyt efektów specjalnych – wybucha wszystko, od samochodów jadących ulicą, przez leżące na stole kartki papieru, aż po planety. Nie sposób nadążyć za tym wzrokiem, ogarnąć sens panującej tu anarchii. I tak nikomu na tym nie zależy…



Nic tak jednak nie boli, jak rola Anthony’ego Hopkinsa. To ona zadaje ostateczny cios w serca widzów, którzy pamiętają go jeszcze jako Hannibala Lectera z "Milczenia owiec" czy jako Jamesa Stevensa z "Okruchów dnia". Kara chłosty należy się osobie, która pisała dialogi (nie tylko jego zresztą) i uczyniła z niego karykaturę samego siebie. Jeszcze gorsza jest jednak świadomość, że sam zgodził się wziąć udział w tym nieśmiesznym kabarecie. 

"Transformers: Ostatni rycerz" jest dwu i półgodzinną reklamą zabawek dla chłopców, którzy jeszcze nie wyszli ze szkoły podstawowej. I podobnie jak przy tych telewizyjnych, będziecie się modlić, by i ta, czym prędzej się skończyła. Szkoda tylko, że tym razem nie da się wyłączyć odbiornika, albo chociaż zmienić kanału. Ale zawsze można wybiec z kina.
1 10
Moja ocena:
1
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Większość moich znajomych wie, jaką nienawiścią darzę "Legion Samobójców" i jak bardzo ten seans... czytaj więcej
Chociaż na przestrzeni ostatnich lat kilku utalentowanych reżyserów stworzyło naprawdę zacne... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones