Recenzja filmu

Watchmen. Strażnicy (2009)
Zack Snyder
Malin Akerman
Billy Crudup

Upadek superbohatera

Oto mamy rewolucję. Rewolucję nieco spóźnioną, a dla zaznajomionych z pierwowzorem Alana Moore'a wręcz niepotrzebną, ale już na polu filmowym jest to (wreszcie!) coś świeżego. Zack Snyder nie
Oto mamy rewolucję. Rewolucję nieco spóźnioną, a dla zaznajomionych z pierwowzorem Alana Moore'a wręcz niepotrzebną, ale już na polu filmowym jest to (wreszcie!) coś świeżego. Zack Snyder nie zmarnował jednej z najważniejszych i najwybitniejszych historii o superbohaterach i w ciekawy, acz ryzykowny sposób przełożył ją na język filmowy. Ryzykowny, bo dość wierny - "Strażnicy" to nie "Sin City" i przeniesienie pewnych kadrów czy zaakcentowanie niektórych kwestii może się wydawać chybione. Co na papierze emanowało wdzięczną przenikliwością, na ekranie bywa problematyczne w odbiorze. Snyder stawia jednak na właściwe karty - w sporym stopniu gra kiczem i patosem, czyniąc z nich silne oręże. Jego historia, gdy musi jest wizualnie spektakularna, ale wszystkie pozostałe sceny składają się na błyskotliwą demitologizację komiksowych tradycji i próbę obnażenia ludzkiej natury. Wspaniale się to uzupełnia - bo cóż może być lepszego niż pokonanie wroga jego własną bronią? "Strażnicy" wykorzystują najbardziej podstawowe elementy amerykańskiej opowieści o superbohaterach i nie boją się przy tym obciachu - postacie są karykaturalne, ich stroje groteskowe, deklaracje patetyczne, a na całości ciąży oczywiście los świata. Ale jednocześnie brak tu idealizowania właściwie czegokolwiek - tło "Strażników" to rynsztok wypełniony ludzkimi słabościami. 20 lat temu dzieło Moore'a bezczeszcząc wizerunek amerykańskiego superbohatera, wyznaczyło nowe standardy dla opowieści obrazkowych. Oto sumienie Ameryki zyskało nową, zaskakująco niejednoznaczną... ludzką twarz. Okazało się bowiem, że wymyślne maski często skrywają zmęczenie, samotność, strach, pychę - uczucia zarezerwowane dla antagonistów komiksowych opowieści. Bohaterowie stali się więc antybohaterami, a w najlepszym razie udręczonymi jednostkami, spadli z boskiego piedestału popkultury do rangi zwykłych celebrities. Co ciekawe, zreformowana w ten sposób istota amerykańskiego komiksu ignorowana jest przez filmowców nawet teraz, w dobie boomu na ich filmowe adaptacje. Konserwatywne jednowymiarowe historie (którym króluje Marvel) wciąż generują zbyt duże dochody, by twór tak oryginalny jak "Strażnicy" nie budził szoku "oszukanych", którzy spodziewali się tradycyjnego bum-bum, a otrzymali medytację nad losem superbohatera. Tutaj herosi w maskach bywają zagubieni w swych działaniach, ścigają ich własne demony, starzeją się, popełniają błędy, zbrodnie. Są zawistni, bezlitośni, a przede wszystkim przestaje im zależeć na losie ludzkości. Patrząc na krytyczne komentarze, dla wielu jest to mur niemożliwy do przeskoczenia. A przecież nie tak dawno temu olbrzymie triumfy święcił "Mroczny Rycerz", który uwodził dychotomią dobra i zła... Zapomnijmy jednak o filmie Nolana - jeśli rewolucja ma mieć gdzieś swój początek, to właśnie tutaj. Snyder podszedł do oryginału Moore'a bez lęku i nie złagodził jego historii w miejscach, gdzie wydawało się, że zrobić to powinien. "Strażnicy" korzystają więc z zestawu wykluczających się składników i stosunkowo łatwo wyciągnąć z nich choć jeden, którego się nie trawi - brutalność, kicz, spektakularność, nihilizm, naiwność, patos. Ale mieszanka ta współgra niemal idealnie, a przeniesienie jej na ekran dało dodatkowe możliwości, jakich forma obrazkowa jest pozbawiona. Świetny jest tutaj przede wszystkim dobór muzyki, który poprzez swoje pochodzenie uzupełnia wydarzenia - piorunujące wrażenie robi np. przemiana Jona Ostermana w Dr Manhattana, zinterpretowana za pomocą utworu Philipa Glassa z "Koyaanisqatsi". Niesamowita jest czołówka, która wygląda jak zdjęcia Anne Leibovitz wprawione w ruch. O tak, dzięki filmowej materii "Strażnicy" zyskują dodatkowy kontekst tam, gdzie cierpią z niemożności przeniesienia pewnych elementów z pierwowzoru. Bo nie oszukujmy się - trylogia Moore'a to szalenie złożone dzieło o olbrzymim filozoficznym zapleczu i upchnięcie choćby połowy jego aspektów nawet do 163 minutowego filmu jest niemożliwe. Na szczęście Snyder tnie i upraszcza tylko tam gdzie musi, przez co właściwa wymowa zostaje zachowana. Fundament amerykańskości ulega podważeniu, a wraz z nim doszczętnie zostaje obnażona ludzka natura. Bo cóż triumfuje w finale? Problematyczna, zbudowana na obłudzie utopia, którą zaprowadzono według zasady "mniejsze zło".
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Zegar Zagłady wskazuje pięć minut do północy. Richard Nixon jest prezydentem Stanów Zjednoczonych już po... czytaj więcej
Komiks "Watchmen" Alana Moore'a i Dave'a Gibbonsa jest arcydziełem. Oczywiście posiada sporo cech,... czytaj więcej
Jestem świeżo po obejrzeniu wersji reżyserskiej tego filmu i być może pod wpływem emocji stawiam mu... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones