Recenzja filmu

Ghost Rider 2 (2011)
Mark Neveldine
Brian Taylor
Nicolas Cage
Violante Placido

W imieniu diabła

Neveldine i Taylor poszli w stronę turbodoładowanego odmóżdżacza. W tej kategorii ich dzieło to kawał niezłej zabaw.
Recenzent uczy się całe życie. Do tej pory wydawało mi się, że twarz Nicolasa Cage'a – przypominająca wykutą w alabastrze rzeźbę depresyjnego artysty – nie skrywa przede mną żadnych tajemnic. Na przemian bije z niej cierpienie, szaleństwo i blaza wywołana przez kolejny zły scenariusz. Objawienie nadeszło wraz z "Ghost Riderem 2". Niczym słowiańskie bóstwo Świętowit gwiazdor odsłonił przede mną jeszcze jedno oblicze. Oblicze campu. Cage, być może jak żaden inny hollywoodzki aktor, potrafi uczynić z przesady i sztuczności cnotę. Potrzebuje do tego jedynie odpowiedniego filmu.

Jako piekielny jeździec boski Nic miota się na lewo i prawo, wybałusza demonicznie oczy i ma w zanadrzu więcej "sucharów" niż Karol Strasburger.  Normalnie chciałoby się go zapewne posłać do diabła, ale w produkcji duetu Neveldine/Taylor jest na swoim miejscu tak jak Idris Elba w roli zapijaczonego księdza motocyklisty oraz Ciaran Hinds jako władca ciemności w ludzkiej skórze. Nie wspominając o nieśmiertelnym Christopherze Lambercie, który wygląda tu, jakby odpokutowywał udział w niezliczonej liczbie hitów klasy B. "Ghost Rider 2" ma z tymi tytułami zresztą coś wspólnego – większość zdjęć zrealizowano w Rumunii, mekce filmowców z cienkim portfelem.

Reżyserzy wykorzystują te same markowe patenty, które przyniosły im sukces w obu częściach "Adrenaliny". Kamera porusza się, jakby była zasilana paliwem rakietowym, a rwany montaż przypomina spełniony sen katatonika. Odjechana forma idzie w parze z treścią. Bohater Cage'a – ukrywający się na odludziu motocyklista Johnny Blaze – próbuje poradzić sobie z klątwą rzuconą na niego przez samego Lucyfera. Gdy tylko wywącha w okolicy grzesznika, zamienia się w płonącego kościotrupa karmiącego się duszyczkami złych ludzi. Szatański doktor Hyde grzeje silnik swego metalowego rumaka, ściska w garści długi łańcuch i wyrusza na łowy. Nie imają się go wówczas ani kule, ani rakiety. Widać, że Neveldine'owi i Taylorowi igraszki z diabłem sprawiały niesamowitą frajdę. Plan filmowy to dla nich wielki plac zabaw, na którym mogą detonować ciężarówki i przy pomocy CGI zamieniać statystów w kupki popiołu. Do tej wizji kina dobrze pasuje poczucie humoru twórców, które najlepiej symbolizuje obrazek sikającego ogniem tytułowego bohatera.

Oczywiście, można było tę historię opowiedzieć inaczej. Blaze stałby się w niej postacią tragiczną,  uwikłaną w konflikt między dobrem a złem, mogącą w każdej chwili osunąć się w przepaść szaleństwa. Neveldine i Taylor poszli jednak w stronę turbodoładowanego odmóżdżacza. W tej kategorii ich dzieło to kawał niezłej zabawy oraz jazda po bandzie. Pamiętajcie o zapięciu pasów.
1 10
Moja ocena:
6
Zastępca redaktora naczelnego Filmwebu. Stały współpracownik radiowej Czwórki. O kinie opowiada regularnie także w TVN, TVN24, Polsacie i Polsacie News. Autor oraz współgospodarz cyklu "Movie się",... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Ekranizacje komiksów rządzą. Jest ich tak wiele i są tak zróżnicowane, że każdy pewnie znajdzie wśród... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones