Recenzja filmu

Klub Jimmy'ego (2014)
Ken Loach
Barry Ward
Simone Kirby

W okopach światopogladu

"Klubem Jimmy'ego" Ken Loach wraca do tematyki irlandzkiej. Kilka lat wcześniej w "Wietrze buszującym w jęczmieniu" sportretował bratobójczą walkę o kształt niepodległej Irlandii z początku XX
"Klubem Jimmy'ego" Ken Loach wraca do tematyki irlandzkiej. Kilka lat wcześniej w "Wietrze buszującym w jęczmieniu" sportretował bratobójczą walkę o kształt niepodległej Irlandii z początku XX wieku. W nowym filmie ponownie osadza bohaterów w okopach sporu światopoglądowego, przedstawiając ich jednak w sposób tendencyjny i jednostronny.



Głównym bohaterem filmu Loach czyni postać autentyczną, irlandzkiego działacza komunistycznego Jamesa Graltona (Barry Ward). Młody Gralton w 1909 roku wyemigrował do Stanów Zjednoczonych gdzie przyjął amerykańskie obywatelstwo. Dwukrotnie wracał do Irlandii. W 1922 roku by wziąć udział w wojnie o niepodległość ojczyzny (zbierał fundusze dla Irlandzkiej Armii Republikańskiej, szkolił wolontariuszy, prowadził klub młodzieżowy). Ponownie, dziesięć lat później, z powodu śmierci brata, żeby pomóc schorowanej matce w prowadzeniu gospodarstwa. Wydarzenie to jest punktem wyjścia w filmie Loacha.

Reżyser wraz ze swym stałym scenarzystą Paulem Lavertym kreują filmowego Graltona na wzór idealnego społecznika. Kogoś, kto jest powszechnie szanowany i lubiany. Odpowiedzialny, charyzmatyczny, odważny. Kto się cieszy autorytetem wśród młodych, poważaniem u sąsiadów i przyjaciół. Kto bezinteresownie i z zaangażowaniem działa na rzecz wspólnego dobra. Kogoś, kto zmierza ku spełnieniu ideału społeczeństwa szczęśliwego. Rolę takiej utopii – imponującej, lecz przecież pozostającej w sferze marzeń i fantazmatów – w filmie Loacha pełni klub, który Gralton reaktywuje po powrocie do kraju.



W obrazowaniu społeczności, która go tworzy, Loach również hołduje wzniosłym ideałom: wiedzy, pięknu, wspólnocie. W klubie czyta się poezję najwyższych lotów. Pobiera lekcje malarstwa, śpiewu, tańca. Do klubu tłumnie ciągnie okoliczna młodzież, by słuchać muzyki i weselić się przy dźwiękach jazzu. Są dzieci i dorośli, którzy prowadzą polityczne dysputy w duchu wzajemnego poszanowania stanowisk (skądinąd Gralton głosił bardzo radykalne poglądy, o których w filmie niewiele się mówi). Klub Jimmy'ego z filmu Loacha to surrealistyczne wręcz połączenie Akademii Platona z hipisowską komuną.

Aż ciśnie się na usta pytanie: czy możliwe, by tak zacna inicjatywa wzbudziła sprzeciw? Czołowym adwersarzem Graltona jest ojciec Sheridan (Jim Norton). Duchowny, w osobie którego Loach kreśli karykaturę katolicyzmu, utożsamiając go z dewocją, fałszywą pobożnością, zacietrzewieniem. Ojciec Sheridan to postać fikcyjna. Autorzy filmu zawarli w niej żarliwą religijność i skrajny antykomunizm, które tworzyły klimat polityczny Irlandii w latach 30. ubiegłego wieku. Kraju zgnębionego kryzysem ekonomicznym i walką o uniezależnienie się od Wielkiej Brytanii, w którym Kościół katolicki zajął uprzywilejowaną pozycję.

Loach, konfrontując obie postawy, wyraźnie daje do zrozumienia, z którą ze stron powinno się sympatyzować. Trudno przecież oprzeć się urokowi Graltona otoczonego wianuszkiem młodych, lojalnych zwolenników pragnących samospełnienia. Kostyczne matrony czy cyniczni politycy, którzy towarzyszą ojcu Sheridanowi nie mogą liczyć na takie względy. Podobnie konserwatywny kapłan, którego w dobie kryzysu irytuje brak marmolady na suto zastawionym stole, przegra z kretesem z empatycznym, prospołecznym aktywistą. Loach w stronniczym podejściu do bohaterów jest bardzo konsekwentny.



Gorliwość ta powoduje, że "Klub Jimmy'ego" zatraca swą dramaturgię. Kolejne wydarzenia uzasadniane są logiką postępowania kluczowych postaci, wynikającą z postaw, które reprezentują. Widz stosunkowo szybko orientuje się i konstatuje rozczarowany, że żaden z bohaterów nie dokona spektakularnej wolty lub choćby pogrąży się w wątpliwościach. Akty przemocy i wandalizmu, które w końcu dotkną bohaterów też nie spowodują wielkich wyrw w okopach ich światopoglądów. Raczej utwierdzą we własnych przekonaniach. W tej perspektywie, widzowi pozostaje jedynie śledzić historię, która niestety niczym go nie zaskoczy.

Potencjał dramaturgiczny filmu nie został wykorzystany choćby w wątku miłosnym. Gralton kocha się ze wzajemnością w Oonagh (Simone Kirby), kobiecie zamężnej i matce dwójki dzieci. Loach pozbawia jednak kochanków możliwości spełnienia porywu serca. Uczucie, które spór światopoglądowy mogłoby przenieść w sferę angażującego widza, osobistego dramatu (zdrada, powinność wobec rodziny, doktryna religijna), zostaje zastąpione romantyczną, niemal sentymentalną miłością. Loach odziera bohaterów z "kości i krwi". Miast kochać, karze im powściągnąć żądze i pląsać przy świetle księżyca.



Gusta admiratorów "lewicowej wrażliwości społecznej" Loacha zostaną jednak zaspokojone. Klasa robotnicza, proletariat, prostolinijni ludzie, których życie brytyjski reżyser opiewa od wielu lat, po raz kolejny zostały dowartościowane. Za sprawą historii Graltona nawet przetransponowane w mit. Że wyimaginowany? Cóż, taki oto przywilej twórcy i natura mitu.
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Ken Loach otwiera swój nowy (i jeśli wierzyć plotkom – ostatni) film montażową sklejką, archiwalnymi... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones