Recenzja filmu

Rekiny wojny (2016)
Todd Phillips
Jonah Hill
Miles Teller

Wilki z War Street

Phillips trzyma rytm, ma komediowy timing. Potrafi łączyć skrajne konwencje: gładko przechodzi od melancholii amerykańskich przedmieść do upajania się zbytkiem; prześwietlone, zafrasowane sceny
"Nie popieramy wojny, popieramy zysk", tłumaczą się przed nami – ale i przed samymi sobą – bohaterowie nowego filmu Todda Phillipsa. Wojna: biznes jak każdy inny – tak brzmi linia obrony tytułowych "Rekinów wojny". Zawsze przecież znajdzie się ktoś skory do handlowania bronią. Dlaczego więc to nie ty miałbyś spijać śmietankę i rozbijać się Porsche kupionym za miliony zarobione na sprzedaży karabinów, granatów i pocisków? Mniejsza o to, że kapitał tańczy na grobach ofiar wojny; grunt, że kasa płynie na konta amerykańskich spryciarzy. Śmieszne i straszne zarazem: Phillips pokazuje, jak wojny toczone gdzieś na drugim końcu świata przekładają się na penthouse'y, baseny i balangi w ekskluzywnych klubach. Twórca bierze swój "imprezowy" styl wyćwiczony na trzech częściach "Kac Vegas" i testuje go na poważnym temacie. Wychodzi mu coś na kształt "Wilka z Wall Street", choć kaliber jednak nie ten.


Sama historia jest na tyle absurdalna, że aż musiało napisać ją życie. Dwóch młodziaków z Miami wykorzystało kruczek prawny i zbiło fortunę na sprzedawaniu wyposażenia amerykańskiej armii. Uświadomili sobie bowiem, że do zajmowania się handlem bronią nie trzeba obcego akcentu, dobrze skrojonego garnituru ani kontaktów ze światem przestępczym. Wystarczy połączenie z Internetem oraz smykałka do interesów. Przecież David Packouz (Miles Teller) i Efraim Diveroli (Jonah Hill) spokojnie mogliby być bohaterami kolejnej części "Kac Vegas". Diveroli ma nawet coś z psychopatycznej dezynwoltury postaci, jakie grywał wcześniej u Phillipsa Zach Galifianakis. To on wpada na szalony biznesowy pomysł i wciąga do interesu kolegę z czasów dzieciństwa, łagodnego i niespełnionego życiowo masażystę Davida.

Teller i Hill tworzą tu świetny duet; właśnie dzięki nim film nabiera prawdziwych rumieńców. Bo mimo kostiumu politycznej satyry, "Rekiny wojny" są przede wszystkim opowieścią o przyjaźni. Przyjaźni – jak to u Phillipsa – męskiej, i to przez duże "m". W końcu tyle tu testosteronu, że jedyna pełnoprawna postać kobieca, dziewczyna Davida (Ana de Armas), sprowadzona zostaje do funkcji scenariuszowej przeszkadzajki. Ale też o to chodzi. Firma dwóch kolegów ma przecież iście "chłopięce" fundamenty: fascynacja "Człowiekiem z blizną", niechęć do bycia szkolnymi popychadłami, "filmowe" marzenia o strzelaniu z karabinu oraz wyrywaniu lasek. Oto wyśniony przez parę nastolatków amerykański sen, sen oczywiście dość konserwatywny. I łatwo dający się obrócić przeciwko nim. Podsycane przez Hollywood fantazje to bowiem fasada, za którą czyhają bezwzględni biznesmeni. Jedną z zagadek "Rekinów wojny" jest właśnie: kto tu kogo robi w konia?


Ironia filmu polega jednak na tym, że sam w sobie stanowi świetny spektakl. Phillips trzyma rytm, ma komediowy timing. Potrafi łączyć skrajne konwencje: gładko przechodzi od melancholii amerykańskich przedmieść do upajania się zbytkiem; prześwietlone, zafrasowane sceny zgrabnie przeplata sekwencjami teledyskowej rozpusty. Ma ucho do szlagierów, którymi celnie komentuje kolejne perypetie bohaterów. Porywa się nawet na nośną metaforę mającą obnażać niewygodną prawdę o przemyśle zbrojeniowym. Niczym Edward Norton w "Podziemnym kręgu", który widział swoje mieszkanie jako urzeczywistniony katalog z Ikei, Teller w "Rekinach wojny" wizualizuje sobie szeregowca obwieszonego wyimaginowanymi metkami. Ale wypada to jakoś zbyt łatwo. Brakuje w tym obrazie siły uderzeniowej, jaką miała choćby pamiętna czołówka "Pana życia i śmierci", ukazująca podróż naboju: od taśmy fabrycznej do pola bitwy. Może dlatego, że prawda, którą "objawia" nam Phillips, wydaje się znajoma – także z kina właśnie.

Znajoma tym bardziej że losy bohaterów niemal samoistnie układają się w stary, dobry schemat "od pucybuta do milionera i z powrotem". A kiedy trajektoria historii jest równie przewidywalna, cały numer tkwi w sposobie opowiedzenia. Phillips niby wykazuje się inwencją, ale w gruncie rzeczy przyklepuje oczywistości. Martin Scorsese w "Wilku z Wall Street" przewrotnie wpędzał nas w ślepy zaułek; sprawiał, że zarazem gardziliśmy głównym bohaterem i zazdrościliśmy mu. Phillips mimo wszystko gra w otwarte karty. Choć Jonah Hill skutecznie mydli nam oczy, portretując charyzmatycznego kusiciela, to film opowiedziany jest z punktu widzenia postaci Milesa Tellera. A jego bohater to wrażliwy pacyfista, który po prostu chwilowo gubi drogę, bo rzeczywistość dała mu popalić. Dlatego nawet jeśli kompas moralny idzie tu miejscami w odstawkę, to wciąż pracuje w tle. Te "Rekiny wojny" okażą się więc niezbyt drapieżne: nie powiedzą nam nic nowego, nie wytrącą nas z równowagi, nie uszczypną. Jedynie – albo "aż" – dostarczą miłej rozrywki.   
1 10
Moja ocena:
6
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Prawdziwym zawodowcom problemy może i się przytrafiają, ale nigdy nie są długofalowe. Przykład? Jeśli... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones