Recenzja filmu

Power Rangers (2017)
Dean Israelite
Elżbieta Kopocińska-Bednarek
Dacre Montgomery
Naomi Scott

Wojownicy Spandeksu

Trzy słowa, którymi mógłbym opisać serial "Power Rangers" z lat 90. to: durny, żenujący, fajny. Twórcy filmu wydają się być świadomi tego przy jakiej licencji przyszło im pracować i co chwila
Końcówka lat 90. Kilkuletni ja, przebrany w obcisłe zielone ciuchy biega wraz z paczką znajomych po osiedlu, dzierżąc w ręce drewniany, zrobiony przez dziadka miecz. Piękne, niewinne lata, gdzie naszym największym zmartwieniem było to, który z nas dziś będzie wcielał się w zielonego wojownika, a komu przypadnie nudny niebieski. Po dwudziestu latach Haim Saban i Dean Israelite (reżyser) próbują wskrzesić wygasłą już we mnie miłość i przekonać, że "Power Rangers" wciąż mogą być fajni.



Gdyby nie krótki, pokazujący wydarzenia z przeszłości wstęp, to oglądając "Power Rangers" byłbym w stanie uwierzyć, że to jakiś dziwaczny remake "Klubu winowajców". Grupka obcych, pochodzących z zupełnie różnych światów dzieciaków odsiaduje za swoje wybryki w sobotniej "kozie", jednak już chwilę później złośliwy los wysyła ich do opuszczonej kopalni, w której znajdują kolorowe monety dające im supermoce. Nie obyło się oczywiście bez zupełnie niepotrzebnych historyjek ich rodzin, które miały nam przybliżyć problemy z jakimi borykają się główni bohaterowie. Kilka ujęć dalej i akcja przenosi się do siedziby Zordona (pikselowy Brian Cranston), a gdzieś tam w tle z przydługiego snu budzi się pragnąca zniszczyć świat Rita Repulsa.

Zanim jednak nasi dzielni wojownicy stawią czoła czającemu się złu, muszą przejść specjalny trening, który nie tylko zwiększy ich sprawność fizyczną czy siłę, ale i pozwoli im na zrzucenie masek, pokazanie prawdziwego "ja" i tym samym zostanie pełnoprawnymi Power Rangers. Tu wychodzi na wierzch największa wada tego filmu. Choć ich przygotowania i próby poznania siebie wypadły całkiem fajnie, to niestety ktoś wpadł na szalony pomysł i rozciągnął to do granic możliwości. Piątka śmiałków otrzymuje swoje kolorowe stroje (które, tak naprawdę nie są strojami tylko kombinezonami skrywanymi wewnątrz bohaterów) dopiero po około półtorej godziny i z dwugodzinnego filmu zostaje już tylko trzydzieści minut na pokonanie Rity Repulsy.



Trzy słowa, którymi mógłbym opisać serial "Power Rangers" z lat 90. to: durny, żenujący, fajny. Twórcy filmu wydają się być świadomi tego przy jakiej licencji przyszło im pracować i co chwila dostajemy sceny mające rozluźnić atmosferę. Jest więc Rita napadająca na jubilera i pożerająca całe jego złoto, starcie ze szkolnym zbirem, niewybredne żarty z "Transformersów" czy żenujące przemowy czerwonego wojownika, mające zmotywować grupę do działania. Wszystko to  idealnie wpisuje się w koncepcję filmu tym bardziej, jeśli zna się serial. Nie myślałem, że kiedykolwiek to napiszę, ale cieszy w sumie też poprawność polityczna, dzięki której żółtej wojowniczki nie gra już Azjatka, a czarnego wojownika murzyn - nie wiem czy ktokolwiek byłby to w stanie dziś znieść.

Co bez wątpienia działa na korzyść filmu, to bardzo dobre efekty specjalne, w niczym nie przypominające tragicznych animacji z serialu telewizyjnego. Co ciekawe, wspominany już serial wciąż jest emitowany (sami twórcy już chyba pogubili się w tym, który to sezon) i jego najnowsza, tegoroczna seria "Ninja Steel" wciąż wygląda tak samo źle i żenująco jak dwadzieścia lat temu. Dużo mroczniejsza, doroślejsza i co najważniejsze, oparta na CGI a nie na Spandeksie oprawa filmu od razu sugeruje, że mamy do czynienia z czymś poważniejszym.



Największym problemem "Power Rangers" jest niestety to, że nikomu nie są już dziś potrzebni. Oryginalny serial powstał jako skierowana do dzieciaków odpowiedź na superbohaterów Marvela i DC. Dziś jednak, kiedy filmy o superbohaterach same stałe się kolorowym kinem familijnym, nie wydaje mi się, aby potrzebna była taka alternatywa. Paradoksalnie wręcz, filmowym "Power Rangers" zdarza się miejscami uderzać w klimaty tak mroczne, że dzieciakom zjeżyłyby się włosy na głowach.

Koniec końców "Power Rangers" to jednak niezły film. Spełnia swoją rolę jako origin story. Jednak wciąż pozostaje pytanie, czy takie origin story jest w ogóle potrzebne - najmłodszym "Power Rangers" nie ma do zaoferowania nic, czego nie widzieliby już u Marvela, a wychowane na polsatowskich bajkach pokolenie lat 90. będzie przez półtorej godziny czekało na to, na co dwadzieścia lat temu czekało przy każdym odcinku - na wielkie starcie kolorowych wojowników z kolejnym wymysłem Rity Repulsy. Starcie fajne i efektowne, jednak stanowczo za krótkie. Może uda się przy sequelu?
1 10
Moja ocena:
6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
W naszym pięknym kraju "Power Rangers" to przede wszystkim synonim nieznośnego filmowego kiczu, który... czytaj więcej
Jeśli wasze szczęśliwe dzieciństwo przypadło na wczesne lata 90., z pewnością kojarzycie sobie serial o... czytaj więcej