Recenzja filmu

Kot Bob i ja (2016)
Roger Spottiswoode
Luke Treadaway
Ruta Gedmintas

Złe dobrego początki

Całość filmu uatrakcyjniają piosenki. Uliczne klimaty solowych występów, świetnie wprowadzają odpowiedni klimat. Również kolory na ekranie zwracają na siebie uwagę.
Kiedy wiosną 2007 roku, James Bowen, angielski uliczny grajek, spotkał pod swoim mieszkaniem nieznajomego kota, nie mógł wiedzieć, że spotkanie to pierwszy epizod nowego, wspaniałego życia. W jego ówczesnym świecie uzależnień, wśród niedoli i resztek jedzenia, nie było miejsca na myśl o wydawaniu książek, a już na pewno o ekranizacji jego życia. Tymczasem życie okazało się niedocenianym mistrzem pisania scenariuszy. W przypadku Jamesa i jego wiernego przyjaciela Boba, nie istnieje powiedzenie: "takie rzeczy to tylko w filmach".

"Kot Bob i ja" to ekranizacja życia Jamesa Bowena (Luke Treadaway), który tonąc w odmętach narkotycznego uzależnienia, łapie się ostatniej deski ratunku i postanawia wziąć życie w swoje ręce. Żyjąc jak bezdomny, żebrząc na ulicy poprzez granie na gitarze, spotyka Val (Joanne Froggatt), która pomaga mu stanąć na nogi. W swoim nowym mieszkaniu, otrzymanym w ramach pomocy osobom uzależnionym, natrafia na tajemniczego kota. W zamian za opiekę i pomoc, zagubiony kocur zwany Bobem, obdarza swojego równie zagubionego wybawcę, nietypową, ale i wspaniałą przyjaźnią. 


Nie ma w tym filmie fajerwerków. Nie powali nas na kolana mistrzowski montaż, świetne ujęcia, czy też zapadające w pamięć aktorskie kreacje. Brakuje tu fundamentów do bycia blockbusterem, ale to akurat plus tego filmu. Film w zamyśle miał być prosty, skromny, za to z wyraźnym przesłaniem. I taki też był. Brak tu odczucia, że ktoś nam coś próbuje sprzedać na siłę. Ogromna pochwała dla reżysera Rogera Spottiswoode'a za to, że scen, które są wystarczająco ujmujące i wrażliwe, nie próbował dodatkowo podkręcać, celem wyłudzenia ostatniej łzy z oczu widza. Przypuszczać można, że tak by było, gdyby za produkcję filmu zabrali się Amerykanie. Film może być przykładem, jak w prosty sposób, nie szarżując na planie, opowiedzieć prawdziwą historię, tak aby jak najlepiej przemówiła do serc widzów.

Spottiswoode choć pracował do tej pory m.in. z takimi nazwiskami, jak: Tom Hanks, Mel Gibson, czy Pierce Brosnan, to jednak w jego najnowszym dziele, nie zobaczymy tabloidowych aktorów. Role choć nie oscarowe, to mimo wszystko na 4 z plusem. Najlepiej spisała się Ruta Gedmintas, która wcieliła się w drugoplanową rolę Betty, przyjaciółki Jamesa. Natomiast do Luke'a Treadawaya, większych zastrzeżeń nie ma, choć momentami zagrał odrobinę zbyt ckliwie. Oczywiście, nie wolno zapomnieć o tytułowej roli kota Boba, w którą wcielił się we własnej kociej osobie. Warto przy okazji pochwalić fajny pomysł na wprowadzenie ujęć z perspektywy samego kota. Prosty filmowy zabieg, który podkreśla, że kot Bob nie jest tylko żywym eksponatem na ekranie. 


Całość filmu uatrakcyjniają piosenki. Uliczne klimaty solowych występów, świetnie wprowadzają odpowiedni klimat. Również kolory na ekranie zwracają na siebie uwagę. Choć przed seansem w umysłach widzów utrwaliły się barwne, wyraziste plakaty, to jednak cały film raczej jest mieszanką stonowanych odcieni, przemieszane szarością odpowiednią dla typowej, brytyjskiej pogody. Skomponowane w całość dają świetny kontrast dla barwnej postaci kota Boba i jego kolorowych szalików podkreślając, że to właśnie on jest tu głównym punktem, wokół którego kręci się cały film. 
Jeśli lubicie brytyjskie kino, kino motywacyjne z przesłaniem, kino ze zwierzakami, coś pokroju kociej wersji "Mój przyjaciel Hachiko", czy może nawet "Marley i ja", to jest to film dla was. 
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Sympatyczny plakat "Kota Boba i mnie" zapowiada kino familijne dla miłośników kotów i historii... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones