Recenzja filmu

Wilkołacze sny (2014)
Jonas Alexander Arnby
Sonia Suhl
Lars Mikkelsen

Zagryź ich wszystkich!

Twórcy "Wilkołaczych snów" próbowali stworzyć kino grozy, w którym melodramat szedłby ramię w ramię z socjologicznym esejem. Zabrakło im jednak dyscypliny i rzemieślniczej sprawności.
W "Wilkołaczych snach" Jonas Alexander Arnby łączy kino grozy z przypowieścią o nietolerancji, melodramatem i historią o trudach dojrzewania. Stara się równomiernie układać gatunkowe sploty i balansować na granicy oddzielającej różne filmowe tonacje, ale udaje mu się to jedynie częściowo. Koniec końców "Wilkołacze sny" nie przekonują ani jako pełnokrwiste kino grozy, ani jako społeczny dramat o odmienności.



W swym debiucie Arnby zabiera widzów do małej skandynawskiej osady, gdzie wśród rybaków mieszka sobie 19-nastoletnia Marie (bardzo dobra Sonia Suhl). Ma opiekuńczego ojca (Lars Mikkelsen) oraz matkę, która od lat porusza się na wózku inwalidzkim i wymaga całodobowej opieki. Skąd wzięła się jej choroba? Na czym polega? Dlaczego pracownicy przetwórni ryb, w której zatrudnia się dziewczyna, patrzą na nią spode łba? Tego dowiemy się dopiero po czasie. Podobnie jak bohaterka "Wilkołaczych snów", która pewnego dnia zacznie dostrzegać niepokojące przemiany zachodzące w jej organizmie.

Opowiadając historię Marie, Arnby garściami czerpie z kina wampirycznego, a w "Wilkołaczych snach" dostrzec można nawiązania do takich klasyków jak "Martin" George'a A. Romero, "Wściekłość" Cronenberga czy niedawne "Pragnienie" Chan-wook Parka. Ale u Duńczyka kino grozy od samego początku ustępuje miejsca moralitetowi o tolerancji.

Duński  reżyser portretuje w swym filmie małą ksenofobiczną społeczność złożoną z ludzi wewnętrznie martwych. Zapatrzeni w pustkę niczym roboty wykonują swoje zawodowe obowiązki i spełniają społeczne rytuały. Z letargu wyrywa ich dopiero pojawienie się Innego. Nastoletnia Marie nie pasuje do świata żywych trupów zamieszkujących jej rodzinną wioskę, nie zgadza się na obowiązujące zasady i dyktat społecznej większości.



Opowiadając o jej buncie, Arnby mówi o kobiecości buntującej się wobec męskiej dominacji. Jego "Wilkołacze sny" okazują się horrorem feministycznym. U Duńczyka to mężczyźni określają zasady społecznego współżycia. Ojciec, lekarz, pastor czy szef przetwórni ryb okazują się tu figurami władzy, symbolem patriarchalnego kokonu, który rozerwie bunt Marie.

Arnby celowo mnoży filmowe nawiązania i gatunkowe konwencje, by poszerzać pole interpretacji swego filmu. Czytane w kluczu psychoanalitycznym "Wilkołacze sny" będą opowieścią o rodzącej się kobiecej seksualności, a widziane przez pryzmat gatunkowych nawiązań okażą się romantycznym horrorem w duchu znakomitego "Pozwól mi wejść" Tomasa Alfredsona.

Twórcy "Wilkołaczych snów" próbowali stworzyć kino grozy, w którym melodramat szedłby ramię w ramię z socjologicznym esejem. Zabrakło im jednak dyscypliny i rzemieślniczej sprawności. "Wilkołacze sny" rażą przewidywalnością, a psychologiczna intensywność kilku scen nie przekłada się na dramaturgiczną siłę całości. Bowiem nawet świetne zdjęcia Nielsa Thastuma (wyróżnionego za debiut na festiwalu Camerimage) i mocne role Sonii Suhl oraz Larsa Mikkelsena nie są w stanie przyćmić scenariuszowych słabości filmu Arnby'ego, obrazu zbudowanego z powtórzeń i motywów od lat wyeksploatowanych przez kino grozy.
1 10
Moja ocena:
6
Rocznik '83. Krytyk filmowy i literacki, dziennikarz. Ukończył filmoznawstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Współpracownik "Tygodnika Powszechnego" i miesięcznika "Film". Publikował m.in. w... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Marie ma dziewiętnaście lat i mieszka z rodzicami w nadmorskiej osadzie, której mieszkańcy zajmują... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones