Recenzja filmu

Creative Control (2015)
Benjamin Dickinson
Benjamin Dickinson
Nora Zehetner

Zawężona rzeczywistość

Styl filmu bazuje na paru kliszowych pomysłach, począwszy od nakładanych na ekran interfejsów, na minimalistycznych kostiumach i wnętrzach kończąc, a jednak kolejne elementy budują przekonującą i
Odmalowywanie futurystycznych wizji w monochromatycznych barwach ma swoje minusy, ale to wciąż najszybszy skrót do opowieści o komunikacyjnej niemocy, aseptycznej rzeczywistości i ludziach spętanych rutyną. Czerń i biel są w filmie Benjamina Dickinsona czymś więcej niż sposobem na ogrywanie sterylnej przestrzeni i gwarancją budżetowych oszczędności. To – w świecie binarnych emocji i ekstremalnych bodźców – kolory egzystencji. 

David (Dickinson także przed kamerą) pracuje w agencji reklamowej. Przez cały dzień wpatruje się holograficzny wyświetlacz, obraca w dłoniach wirtualne przedmioty i wyrabia dwieście procent normy na korporacyjnych spotkaniach. Po godzinach, napompowany xanaxem, kokainą i alkoholem, próbuje wytrwać w jałowym związku z trenerką jogi, Juliettą (Nora Zehetner), zaś w wolnych chwilach wzdycha do Sophie (Alexia Rasmussen), dziewczyny swojego najlepszego kumpla, hedonistycznego fotografa mody Wima (Dan Gill). Jesteśmy w niedalekiej przyszłości, akcent na "niedaleką": okulary Augmenta – przywołujące zarówno raczkującą w branży rozrywkowej rozszerzoną rzeczywistość, jak i powracającą w glorii i chwale technologię VR – są tutaj bez mała symbolem końca cywilizacji opartej na bezpośrednich relacjach. Wkrótce, wiedziony całkiem przyziemną namiętnością do kobiety i uzależniony od technologicznego novum, David zagubi się pomiędzy jawą a cyfrowym snem. 

Brzmi to wszystko bardzo poważnie, ale Dickinson utrzymuje swój film w tonacji czarnej komedii. Mamy tu satyrę zarówno na korporacyjną maszynkę do mielenia ludzi, jak i na uciekinierów w filozofię New Age. Tę pierwszą grupę reprezentują David oraz jego koledzy po fachu, tę drugą – cały korowód przegiętych postaci, od natchnionej i pretensjonalnej Julietty, po brodatego jogina Govindasa, który tłucze swoim uczennicom do głowy mądrości wschodu, by następnie zaliczać je w zakładowej saunie. Wreszcie – jest ten najgorszy, artysta wizualny zatrudniony przez agencję do promocji okularów, który próbuje połączyć formalną ekstremę z wymogami masowego rynku. Nie jest to oczywiście żadna subtelna krytyka, raczej naparzanie młotkiem, ale Dickinson przynajmniej równo rozdziela razy, słusznie diagnozuje, że jeśli coś pcha nas w stronę przepaści, są to najczęściej światopoglądowe skrajności. 

Styl filmu bazuje na paru kliszowych pomysłach, począwszy od nakładanych na ekran interfejsów, na minimalistycznych kostiumach i wnętrzach kończąc, a jednak kolejne elementy budują przekonującą i konsekwentną wizję przyszłości. Dickinson mnoży komediowe mikroscenki, finezyjnie ogrywa korporacyjną etykietę, ma też ucho do dialogów, jego bohaterowie mówią żywym, naturalnym językiem. I jeśli coś go w końcu gubi, to właśnie rzeczona gorączka myśli. Film ma być jednocześnie technofobicznym manifestem i opowieścią o rozpadzie związku, "beką" z problemów pierwszego świata i historią miłosną. Lecz za każdym razem, gdy reżyser zmienia tonację (a zmienia ją zdecydowanie zbyt często), czujemy zawód – tak jakbyśmy podążali za percepcją przeładowanego informacjami bohatera. Scena, w której David zostaje jednocześnie zalany sms-ami, prowadzi wideokonferencję i próbuje animować awatara wzorowanego na Sophie, mogła być wspaniałą metaforą tego cywilizacyjnego przesilenia. U Dickinsona wynika z niej cokolwiek banalna przestroga: nadchodzą ciekawe czasy, więc znajcie umiar. 
1 10
Moja ocena:
7
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones