Recenzja filmu

Malabimba (1979)
Andrea Bianchi
Katell Laennec

Źle się bawicie

Film grozy jako gatunek podejmujący ważne kwestie polityczno-społeczne nie jest nam w dzisiejszych czasach obcy. Podejmowanie w tej formule dyskusji na temat pierwotnych lęków człowieka czy
Film grozy jako gatunek podejmujący ważne kwestie polityczno-społeczne nie jest nam w dzisiejszych czasach obcy. Podejmowanie w tej formule dyskusji na temat pierwotnych lęków człowieka czy lęków cywilizacyjnych jest nam równie dobrze znane. Podobnie horror, który nie ma wielkich aspiracji i skupia się na podawaniu widzowi homeopatycznych dawek lęku, dla ogólnego zdrowia i psychicznego komfortu. Jednak warto pamiętać, że obok wspomnianych nurtów kinu grozy zdarzały się też inne wycieczki, często w dość dziwaczne okolice. Na jedną z takich wypraw zaprasza nas Andrea Bianchi, którego "Malabimba" stanowi godzinną wędrówkę po ścieżce, która wiedzie przez krainę taniej grozy i jeszcze tańszej erotyki. Są jacyś chętni?

Czym więc jest "Malabimba"? W dwóch słowach - film jest erotycznym remakiem "Egzorcysty" Williama Friedkina. Od razu pragnę nadmienić, że ani słowo "remake", ani "erotyczny" nie mówią całej prawdy o tym filmie. Bianchi stara się stworzyć tym filmem nową jakość – godząc ze sobą odbiorców kina z różnych kontynentów i o różnych, dość ściśle określonych wymaganiach. Warto dodać, że im bardziej pan reżyser się stara, tym zabawniej wyglądają jego zmagania. Podczas seansu nie opuszczało mnie bowiem wrażenie, ze film twórcy słynnego "Burial Ground" i "Strip Nude for Your Killer" stanowi wspaniały przykład sumienia włoskiego kina grozy w dobie jego złotego okresu.

Ale po kolei. Krótko o fabule i bohaterach. Akcja rozpoczyna się od seansu spirytystycznego, podczas którego wywołany zostaje duch hrabiny Lukrecji. Na efekty nie trzeba czekać długo. Duch zachowuje się niczym włoska odmiana Poltergeista – ciska przedmiotami,  obmacuje uczestników seansu i zrywa z nich ubrania. Chwile potem – zjawa podejmuje próbę opętania. Jego pierwszą ofiarą ma stać się Sostra Sofia (Mariangela Giordano) - jednak zakonnicy udaje się odegnać zjawę, czyniąc przy niej znak krzyża. Duch hrabiny nie poprzestaje na tym i już po chwili znajduje sobie nową ofiarę – nastoletnią córkę właściciela zamku, tytułową Bimbę (Katell Laennec). Opętana dziewczyna inicjuje serię seksualnych gier z przebywającymi na zamku gośćmi (włącznie ze swoim ojcem Andreą). Do walki z duchem po raz kolejny staje Siostra Sofia, dla której ta potyczka będzie ostateczną okazją do zmierzenia się z własnymi  pokusami... Jeżeli komuś powyższy opis kojarzy się ze zdawkowym streszczeniem pornosa,  to śpieszę wyjaśnić, że jest to skojarzenie jak najbardziej na miejscu. Ale na tym nie koniec atrakcji. 
Miłośnicy "Burial Ground" poczują się tu, jak w domu, bowiem większość pomysłów na prowadzenie akcji w "Malabimbie" powtórzona została później w "BG". Mamy zbiorowego bohatera ulokowanego w klimatycznej i mrocznej rezydencji. Tak jak w "BG" owym "bohaterem" są rozpasane erotycznie pary, które przez większość czasu kombinują, jak znaleźć sobie chwilę na oddanie się przyjemnościom ciała. Śmiech budzi budowa postaci tytułowej Bimby, która wydaje się być momentami żeńskim prototypem Michaela z wspomnianego filmu. Różnice pomiędzy tymi postaciami wynikają głównie z tego, że reprezentują one różne od siebie dewiacje. Łączy je natomiast uwikłanie w dziwaczne układy romansowe i demoniczny pierwiastek, który posiada zarówno Bimba, jak i Michael. Mam nieodparte wrażenie, że gdyby Bianchi wpadł na pomysł połączenia "Malabimby" z "Burial Ground" powstała by jedna z najbardziej pokręconych par w dziejach kina grozy. Co do samego scenariusza, to znamienny jest w nim brak jakiejkolwiek logiki zachowania. Poszczególne watki wprowadzane są według własnego widzimisię reżysera, producenta lub scenarzysty. Warto wspomnieć, że za funkcje tego ostatniego odpowiedzialny jest nie byle kto, bo sam Piero Regnoli, który słynie z tego, że po latach pisania scenariuszy (min. do "Patrick Still Lives", "Bimba di Satana", "Nightmare City", "Burial Ground" czy "Voices from Beyond") dorobił się przydomka "Sutki".

Reżyseria od pierwszych minut przypomina walkę z wiatrakami. Karkołomna w tym filmie jest realizacja niemal każdego elementu. Zdumiewa sam pomysł, jaki przyświecał realizacji tego filmu. "Malabimba" stara się bowiem zadowolić w pełni fanów kina grozy i miłośników ostrego kina erotycznego, co jest pomysłem tyleż dziwacznym, co głupim. Kwintesencją stylu, w jakim reżyser swój zamysł realizuje jest jedna scena, chyba najlepiej zapamiętana przez fanatyków kina eksploatacji. Mowa  tu o sekwencji, w której Bimba odwiedza swojego sparaliżowanego wujka Adolpho. Scena z jednej strony kładzie nacisk na eksponowanie czystej pornografii, poprzez długą scenę seksu oralnego, która jak mniemam zadowolić ma odbiorców kina spod znaku trzech iksów. Ale… Ale… Na tym sekwencja się nie kończy, bowiem pan reżyser pamięta o spragnionych lęku i adrenaliny widzach horroru (jeżeli tacy dotrwali do tej sceny) i serwuje im zakończenie tego aktu rodem z najmroczniejszego koszmaru. Otóż – puentą dla fatalnego fellatio jest śmierć biednego wujka, którego serce nie wytrzymuje nadmiaru wrażeń. Nie chcę przesadzać ze złośliwością, ale potencjał grozy zawarty w tej scenie zawodzi o tyle, że widzowi może być w tym momencie trudno o współczucie dla postaci wujka Adolpho, albo o strach przed tym, że podzieli kiedyś jego los. Zdrowy rozsądek każe się raczej martwić o Bimbę.

Zatrzymując się przy jej postaci, warto zauważyć, że jest to kolejna niezbyt chlubna cecha, jaką film Bianchiego zapisuje się w historii kina. Trudno mi przypomnieć sobie inny film, który swój wątpliwy sukces próbuje w takim stopniu zbudować na wykorzystaniu ze wszech miar występującej w niej aktorki. Nagość Bimby jest wypełniaczem dla tego filmu, a sceny kopulowania z pluszowym misiem czy Smerfem (!) każą wątpić w psychiczną równowagę reżysera. Mając w pamięci karierę Lindy Blair i długi okres odchorowywania jej udziału w "Egzorcyście" (włącznie z terapeutycznym udziałem w jego parodii) trudno nie martwić się o wcielającą się w rolę Bimby Katell Laennec. Patrząc na stosunek reżysera do poszczególnych elementów składowych tego filmu ciężko uwierzyć, że praca aktorki na planie była dla niej szczególnie budującym doświadczeniem.

Pora na podsumowanie. Trudno mi polecić ten film z czystym sercem komukolwiek poza wielbicielami rip-off’ów i/lub europejskiego kina eksploatacji w jego najtańszym, najbardziej obskurnym wydaniu. Oni mogą śmiało wystawioną przeze mnie ocenę pomnożyć przez dwa. Reszta widzów może być "Malabimbą" usatysfakcjonowana właściwie jedynie wtedy, gdy poszukuje filmowej ilustracji dla pięknego słowa SLEAZE. Wszystkich innych przestrzegam, że spaprana w tym filmie jest tak samo groza, jak i erotyka. W tym układzie jedyny potencjał, jaki zostaje "Malabimbie" to komizm, a jedyną miarą wartości - śmiech. I jest to jedyne kryterium, w jakim można ten film uznać za udany.
1 10
Moja ocena:
5
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones