Recenzja filmu

Niagara (1953)
Henry Hathaway
Marilyn Monroe
Joseph Cotten

Żywioł to nienasycony

O filmie Henry'ego Hathawaya zapewne mało kto by dzisiaj pamiętał, gdyby nie fakt, że to tutaj właśnie jedną z pierwszych swych poważnych ról zagrała Marilyn Monroe. Nie da się bowiem ukryć, że
O filmie Henry'ego Hathawaya zapewne mało kto by dzisiaj pamiętał, gdyby nie fakt, że to tutaj właśnie jedną z pierwszych swych poważnych ról zagrała Marilyn Monroe. Nie da się bowiem ukryć, że na tle największych klasyków kina noir "Niagara" wypada stosunkowo blado. Mimo tego wierzę, że każdy koneser "czarnego" nurtu doceni przynajmniej kilka aspektów związanych z ową produkcją.

Za jeden z tychże aspektów uznać można właśnie występ Monroe - będąca wówczas jeszcze jedną z wielu kontraktowych aktoreczek na każde zawołanie studia, przyszła megagwiazda wypada tu więcej niż przekonująco jako zimna, wyrachowana femme fatale. Odtwarzana przez nią Rose Loomis wespół z kochankiem planuje zamordowanie swojego męża. Na równoległym planie mamy małżeństwo Cutlerów, którzy przybywszy nad wodospad Niagara na spóźniony miesiąc miodowy, zostają przypadkowo wplątani w zbrodniczą intrygę.

Wprowadzenie pary obserwatorów "z zewnątrz" wprowadza element świeżości i pozwala spojrzeć z innej perspektywy na dobrze znany schemat knowań napiętnowanych przez nieubłagany fatalizm. Gęstej atmosfery nie niweczy nawet zastosowanie Technicoloru, które w przypadku filmu noir wydawać by się mogło posunięciem mało trafionym. Kolorowa taśma swe zadanie spełnia tu przede wszystkim w efektownych scenach z "udziałem" wodospadu, w szczególności w emocjonującym finale. Największe wrażenie bez dwóch zdań robi kapitalnie sfilmowana scena morderstwa w dzwonnicy, przy czym piorunujący efekt został tu osiągnięty paradoksalnie przy użyciu skromnych środków.

To, co w dziele Hathawaya, zwłaszcza z perspektywy lat, razić może, to pewne naiwności scenariusza i nazbyt sztuczne miejscami dialogi. Jest tu również jedna niefortunna pomyłka obsadowa: wcielający się w Raya Cutlera Max Showalter w zamierzeniu miał najwyraźniej wnosić do fabuły element komiczny, zamiast tego jednak budzi rozdrażnienie swym brakiem dopasowania do ogólnego klimatu panującego w filmie. Na szczęście jego postać odgrywa tu rolę drugorzędną, a na przeciwległym biegunie mamy Josepha Cottena, którego widzowie pamiętać mogą choćby z "Trzeciego człowieka" Reeda. Ze swą "zmęczoną" fizjonomią świetnie uwiarygadnia osobę pechowego męża, który nad wodospadem Niagara spełni swe podyktowane zgubną namiętnością przeznaczenie.

Namiętność jako czynnik determinujący, mający w sobie coś z pierwotnego żywiołu, to jeden z motywów przewodnich czarnego kina. U Hathawaya motyw ów wygrany został w stopniu może nie perfekcyjnym, na pewno jednak wystarczająco przekonującym. Mnie, jako wielbiciela naładowanej erotyzmem duchoty kina noir, przekonał właśnie na tyle, aby z seansu czerpać prawdziwą frajdę.
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones