Recenzja filmu

Krwawa profesja (2002)
Clint Eastwood
Clint Eastwood
Jeff Daniels

Amatorskim spojrzeniem na profesję

Tym razem Clint Eastwood próbuje swych sił również jako reżyser. Nie dość, że musiał zagrać w wyreżyserowanym przez siebie filmie, to jeszcze podjął się odegrania głównej roli – emerytowanego
Tym razem Clint Eastwood próbuje swych sił również jako reżyser. Nie dość, że musiał zagrać w wyreżyserowanym przez siebie filmie, to jeszcze podjął się odegrania głównej roli – emerytowanego agenta FBI Terry'ego McCaleba, który szargany sumieniem podejmuje się rozwikłania arcytrudnej zbrodni. Ot, zwyczajne śledztwo, tylko że z jednym wyjątkiem. Pan Eastwood zrobił z tego nadzwyczajne śledztwo, no bo przecież czy pospolite morderstwo jest w stanie przykuć uwagę widza na 108 min i utrzymać ją aż do momentu wyjaśnienia całej sprawy? Poza tym, jak już sam Clint Eastwood bierze w tym udział, to z góry wiemy, że to nie będzie jakaś tam podrzędna szopka dla dzieci. Tytuł filmu – "Krwawa profesja" (lub jak kto woli angielski tytuł "Blood work") – uważam za nieco nietrafiony. Fakt, mamy tu do czynienia z wyżej wymienionym wątkiem, ale przez cały film obserwujemy zmagania siwiejącego emeryta ze starością i wszelkiej maści schorzeniami, jakie owy wiek ze sobą niesie. Jak dla mnie było to trochę frustrujące, dużo odpowiedniejszym tytułem byłby: "Stary rzęch z wymienioną aortą na tropie". Dlaczego taki właśnie tytuł? McCaleb ledwo biega, co chwila łapie zadyszkę, nie mówiąc już o tym, że zamiast silnego, męskiego głosu da się słyszeć jedynie przeraźliwe i złowieszcze rzężenie bohatera. Były agent FBI jest wrakiem człowieka, ale najwyraźniej ten stan rzeczy mu nie przeszkadza. Film cały czas próbuje uchodzić za kryminał – mamy zbrodnię, kilka ciał (Eastwood zmieścił się w dopuszczalnej liczbie martwych osób pamiętając o złotej zasadzie, że 50 ciał to już tłok) i nieuchwytnego mordercę o bliżej nieokreślonych pobudkach, który to niby nie chce być złapany, ale nie do końca. Już po pierwszej wymianie zdań, która brzmi następująco: – Panowie, co my tu mamy? – Hemoroidy. domyślamy się, że będzie to film obfitujący w cięte riposty, niebanalne slogany i nieoczekiwane zwroty akcji. Ale do rzeczy... Eastwood młodzikiem już nie jest, więc kręcąc film o agencie FBI w podeszłym wieku, musiał zdawać sobie sprawę z mnogości kąśliwych uwag wymierzonych w kreację, w którą przyszło mu się wcielić. Wiadomo, że jak truchło piszczy i zgrzyta, to nie ma mowy o akrobacjach, scenach walki i tego typu smaczkach. Więc co zrobił Eastwood? Przewidział to i wyprzedził krytykę. Już w jednej z pierwszych scen filmu jesteśmy świadkami totalnej klęski układu wydolnościowego naszego bohatera, który – co tu dużo mówić – po prostu nie wyrobił. Wkrótce potem McCaleb przechodzi operację transplantacji serca i od teraz jest jazzy i cool – już krytyka go nie obchodzi, wszak dostał nowy organ i kto wie, może wraz z nim ponadludzką wytrzymałość i moc? Co prawda od czasu do czasu łapie się kurczowo za serce, ale to tylko dlatego, że teraz aż rwie się do akcji. Nie ma to jak bicie młodzieńczego serca, które krzyczy: "Chcę żyć!" Ale to kolejna już dygresja, wracam do recenzji. Film z minuty na minutę nabiera tempa i wciska, wręcz ugniata widza w fotelu. Nasz Brudny Harry rusza tropem przebiegłego mordercy, może nawet równie skubanego co McCaleb i krok po kroku dochodzi prawdy. Ścigany przez Terry'ego morderca jest przebiegły. Zostawia po sobie trudne do rozwiązania zagadki, pojedyncze hasła, ciągi cyfr. Ale jakim one są wyzwaniem dla naszego "miszczunia"? McCaleb wielokrotnie udowadnia w filmie, że potrafi zrobić użytek ze swoich szarych komórek i że nie z nim takie gierki. Możemy być wręcz nieco zszokowani jego błyskotliwością, drogą dedukcji, ale także sposobem, w jaki manifestuje swoje spostrzeżenia. McCaleb jest człowiekiem czynu. Preferuje niewerbalne komunikaty zamiast prostej anielskiej rozmowy. Przykład? Choćby pamiętna scena z plikiem gazet na straganie. Po co jak dziecku tłumaczyć, skąd się wziął nabój w ustach ofiary, skoro można od razu przyłożyć z grubej rury? Ten sam efekt, ale za to o ile bardziej wymowny. Jeżeli myślicie, że podczas oglądania filmu nie przejdzie wam dreszcz po plecach, to jesteście w błędzie. Z całym szacunkiem - po tym, jak reżyser buduję atmosferę napięcia, można Eastwooda bez wahania nazwać mistrzem grozy. Jedną z bardziej strachliwych scen jest wizyta McCaleba na miejscu zbrodni, tuż przed bankomatem, gdzie parę dni temu zamordowano człowieka. Ujęcie pokazuje nam Terry'ego, który jest zwrócony plecami do kamery. Nagle pewien osobnik bardzo raptownie kładzie dłoń na ramieniu naszego superspeca, na co ten reaguje energicznym ruchem. Zapewniam was, że jeśli przebrnęliście przez tą scenę, później będzie już z górki. Choć nadal, emocje gwarantowane. Eastwood, dobierając obsadę, zrezygnował z wielu nazwisk czołowych przedstawicieli Hollywoodu, no bo i po co zatrudniać gwiazdy, skoro ich sylwetki i tak przyćmi postać McCaleba? Właściwie wszyscy rozczarowują poziomem gry, prezentują się albo przeciętnie, albo jeszcze gorzej. Nie przekonuje również Jeff Daniels, który jest żywym dowodem na to, że i świra trzeba umieć zagrać. Nie wystarczył głupi chichot i tępe spojrzenie. Jak już nadmieniłem, rozczarowują wszyscy oprócz samego Eastwooda oczywiście, który pokazuje, że nawet w jego wieku można być charyzmatycznym ogierem i upolować dużo młodszą od siebie pannicę (pomijam już, że to znowu oklepany typ bezradnej cizi, co to jej zabili kogoś bliskiego, a ona nieporadna szuka teraz ukojenia w rękach mężczyzny). Ten wątek w sumie, jak i cały film - potrzebny jak pietrucha na wojnie. Co do kwestii muzyki wypowiem się najprościej jak umiem – olali sprawę. Występuje szczątkowo, a właściwie na początku i końcówce filmu i jest to na domiar złego ten sam utwór. Muzyki brakuje w kilku kluczowych momentach, a szkoda, bo zbudowałaby ona nastrój grozy, tajemniczości, dopełniłaby obserwowanego przez widza obrazu. Bo być może będą i tacy, którym po prostu zwisa, czy McCaleb oberwie kulkę, czy nie, wszak to już nie dziecko, być może i tak za parę dni walnąłby na zawał, a taka atmosfera grozy, jaką mógłby Eastwood zbudować przy pomocy tejże muzyki, z pewnością przysłużyłaby się filmowi na plus. Podsumowując, uważam "Krwawą profesję" za bardzo przeciętny kryminał. Film nie wnosi niczego nowego, to wszystko już gdzieś było, postacie nie są przekonujące i charakterystyczne, a już na pewno i o tym filmie nie będziemy długo pamiętać. Nie jestem do końca pewien, co kierowało Eastwoodem, żeby nakręcić ten prosty film. Być może to taka lekcja dla nas wszystkich, że co innego grać w filmie, a co innego stworzyć jakiś. Albo... na siłę staramy się doszukać jakiegoś wniosku, a reżyser chciał jedynie tchnąć ducha w zrezygnowanych emerytów, którzy nie wierzą, że coś ich może jeszcze w życiu spotkać. Wydaje mi się jednak, że Clint Eastwood po prostu chciał się pokazać nam jeszcze raz, dopisać kolejny film do swojego długiego pasma kariery, jeszcze raz ujrzeć swoje nazwisko w prasie i telewizji. Moja ocena 3/10. Doceniamy panie Eastwood, ale nie prosimy o więcej.
1 10
Moja ocena:
3
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones