Recenzja filmu

Na zawsze Laurence (2012)
Xavier Dolan
Melvil Poupaud
Suzanne Clément

Big love

Miłość nie zna granic. Ten rozwałkowany przez kinematografię w tę i we w tę slogan znalazł potwierdzenie także w najnowszym dziele Xaviera Dolana, który w bój romantycznych uniesień posłał tym
Miłość nie zna granic. Ten rozwałkowany przez kinematografię w tę i we w tę slogan znalazł potwierdzenie także w najnowszym dziele Xaviera Dolana, który w bój romantycznych uniesień posłał tym razem czerwonowłosą panią od produkcji filmowej i najzwyklejszego w świecie nauczyciela literatury, który pewnego razu postanowił zostać kobietą.
 
I nie byłoby w tym nic dziwnego (takie przecież czasy), gdyby nie fakt, że historia na dziewięćdziesiąt minut góra, została nadmuchana do ponad dwuipółgodzinnej narracji, która wytraca z czasem impet. 24-letni twórca za punkt honoru postawił sobie chyba, by artystyczne wyrazy przedłożyć nad trudną, bądź co bądź, i wymagającą opowieść o doli człowieka znużonego własnymi kompleksami i egzystencjalnymi rozterkami. Zbyt dużo tu bowiem niepotrzebnych z fabularnego punktu widzenia ujęć lub całych nawet scen, zbyt dużo chaosu, który atrakcyjny – jak najbardziej – ale tylko wtedy, gdy pod kontrolą. A tej niestety zabrakło, by wspomnieć choćby zakończenie filmu, tyleż podniosłe i, istotnie, chwytające za gardło, co jednak niespodziewane, biorąc pod uwagę jego początek, zwiastujący niechybnie opadnięcie na finiszu klamry, której – mimo niemiłosiernego ciśnienia w pęcherzu – cierpliwie wyczekiwałem. Na darmo!
 
Co by jednak nie powiedzieć, "Na zawsze Laurence" to kino niezależne, a to – jak wiemy – rządzi się swoimi prawami. I faktycznie, w dolanowskiej produkcji tych „swojaków” mamy pod dostatkiem. Jest i wiernie oddany klimat tandetnych do bólu lat dziewięćdziesiątych, i przaśna muzyka tamtego okresu (świetnie notabene dobrana i zmontowana, choć i tu nie zabrakło wyczuwalnych potknięć), i galeria absurdów, wylewająca się z ekranu hektolitrami zwłaszcza, kiedy do głosu operatorzy dopuszczają egzystującą w przejaskrawionym mikrokosmosie trupę pięciu dość enigmatycznych Różyczek. I to, owszem, działa, a do tego po francusku.
 
Iście "francuski" jest też sam związek zmieniającego płeć Laurence’a z Fred. Dość powiedzieć, że upośledzenie emocjonalne kultowych już wręcz Juana Antonio i Marii Eleny z allenowskiego "Vicky Cristina Barcelona" nijak się ma do miłosnych wariacji, jakie czynią na ekranie nasi kochankowie z zimnego Montrealu.
 
Ale nie powyższe jednak, mimo że momentami naprawdę efektowne, porusza w filmie najbardziej, lecz aktorstwo – prawdziwe, ekspresyjne, przekonujące – widoczne zwłaszcza w niezwykle plastycznej kreacji dziewczyny głównego bohatera (Suzanne Clément), na którą reżyser scedował w pewnym momencie większość swej uwagi. Radę dają także postaci drugiego planu, szczególnie sterana życiem u boku zniedołężniałego męża matka naszego transwestyty (Nathalie Baye) oraz bynajmniej niestroniąca od koki siostra Fred, Stéfanie (Monia Chokri).
 
"Na zawsze Laurence" umyka zaszufladkowaniu. Mozaika narracyjnych form i konwencji oraz wyszukana stylistyka czynią z filmu eklektycznego zawijasa, z jednakim powodzeniem mogącego wzbudzić tak jęk zachwytu, jak i cierpiętnicze rzężenie. Nie ma w nim bowiem wyraźnego drogowskazu, który byłby w stanie określić jego istotę. Trudno więc nie odnieść wrażenia, że i autor zgubił nieco trop w gąszczu fabularnych pułapek, które sam przecież zastawił.
1 10
Moja ocena:
6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
"Na zawsze Laurence" to jak dotychczas najpełniejszy i najdojrzalszy film Xaviera Dolana. Zarzuty o brak... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones