Recenzja filmu

Zgorszenie publiczne (2009)
Maciej Prykowski
Barbara Horawianka
Marian Dziędziel

Byle jak, a nie po ślunsku

Coś tam się dzieje, tyle że wygląda to tak, jakby nawet twórcom, było wszystko jedno co. I niestety w tych niedociągnięciach realizacyjnych brak nawet chropowatego uroku debiutu.
W podtytule "Zgorszenia publicznego" (komedia romantyczna po ślunsku) czaiła się obietnica: "wreszcie dobra, bezpretensjonalna rodzima komedia romantyczna". Bo jeśli scenarzysta był na tyle spostrzegawczy, by zauważyć, że miłość dotyka nie tylko modelki, tancerzy i pracowników agencji reklamowych mieszkających w warszawskich apartamentowcach (co innym twórcom najwyraźniej umyka), to budziło nadzieję. Nie tylko na udany scenariusz, ale nawet zabawny film. Niestety, nadzieja ponownie okazała się wrogiem widza i krytyka.

Akcja debiutu Macieja Prykowskiego toczy się głównie na podwórku przed kilkoma familokami. Wśród pozytywnego rozgardiaszu i pomalowanych na kolorowo okiennych futryn jak na scenie przewijają się poczciwi mieszkańcy (to akurat bardzo miła odmiana – oglądać Śląsk w barwniejszych kolorach niż w modnej do niedawna czarnusze). Nawet jeśli wydarzenia rozgrywają się we wnętrzach, to i tak szybko trafiają na widok publicznym: sąsiedzi wzajemnie się obserwują, podglądają, obgadują. Sielskiej atmosfery nie są w stanie zakłócić niegroźne konflikty. A pojawienie się "zboczeńca" siejącego tytułowe zgorszenie i latającego na golasa po podwórku tylko na chwilę wytrąci bohaterów z równowagi, a zaraz potem zmotywuje ich do zgodnego działania.

W tych okolicznościach rozwijają się dwie historie miłosne: Romanek (Krzysztof Czeczot) jest zapatrzony w dziewczynę z racji tuszy zwaną Motylkiem i dość udanie ją podrywa. Tymczasem z "Dojczlandu" powraca ojciec Romanka (Marian Dziędziel) i próbuje odnowić związek z ciotką Motylka, Lucą. Oczywiście po drodze zdarza się kilka śmiesznych i mniej śmiesznych rzeczy, na jaw wychodzi kilka wstydliwych faktów. Coś tam się dzieje, tyle że wygląda to tak, jakby nawet twórcom, było wszystko jedno co. I niestety w tych niedociągnięciach realizacyjnych brak nawet chropowatego uroku debiutu (vide "Rezerwat", za który odpowiedzialny był ten sam producent). Z fatalnie dopasowanym przebojem "Boney M" w tle obie historie miłosne nieuchronnie zmierzają do szczęśliwego zakończenia.

Kilka dialogów i gagów, szczególnie z początku filmu, zostało całkiem fajnie pomyślanych. Niestety temperatura szybko opada, a najlepsze dowcipy zostają spalone (jak ten z dorodnymi krzakami konopi indyjskiej, które hoduje babcia przekonana, że to specjalna odmiana ogórków). Jasny element filmu to Krzysztof Czeczot jako Romanek –  z rzucającym się wąsem, nieoczywisty w roli amanta, swoją naturalnością (nie mylić z amatorszczyzną!) sprawia, że kilka scen staje się wartych uwagi. Czeczot obsadzany w rolach drugoplanowych, tutaj sprawdza się na pierwszym planie. Pozostaje mieć nadzieję (niestety, znowu tylko to pozostaje), że kolejny film będzie na miarę jego aktorskich możliwości.
1 10 6
Rocznik '82. Absolwentka dziennikarstwa i kulturoznawstwa na UW. Członkini Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych FIPRESCI. Wyróżniona w konkursie im. Krzysztofa Mętraka. Publikuje w "Kinie",... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones