Recenzja filmu

Notting Hill (1999)
Roger Michell
Hugh Grant
Julia Roberts

Cała prawda o Kopciuszku... i o księciu

Od romantycznych komedii nie oczekuje się wierności wobec rzeczywistości, lecz posłuszeństwa wobec konwencji. Film "Notting Hill" nie jest ani dalszym ciągiem, ani remakiem "Czterech wesel", gdyż
Od romantycznych komedii nie oczekuje się wierności wobec rzeczywistości, lecz posłuszeństwa wobec konwencji. Film "Notting Hill" nie jest ani dalszym ciągiem, ani remakiem "Czterech wesel", gdyż ma innych bohaterów i fabułę. Na subtelniejszym poziomie wiele jednak łączy te dwa przeboje. Po pierwsze, każdy z nich celebruje brytyjską kulturę, czy może raczej to, co za nią uchodzi. W "Czterech weselach" była to kultura wesel, tak jak je urządzają ci, którzy w hierarchii społecznej mieszczą się pomiędzy wyższą warstwą klasy średniej a arystokracją. W "Notting Hill" jest to kultura tytułowego Notting Hill, czyli zakątka Londynu, który gdzieś do końca lat 60. uchodził za dzielnicę bohemy i kolorowych emigrantów, a dziś jest przede wszystkim dzielnicą nuworyszy i tych, którzy robią karierę w mediach. O tym, jak kiedyś wyglądał Notting Hill, świadczy obecnie już tylko karnawał odbywający się tam raz do roku. Scenarzysta i reżyser spróbowali zsyntetyzować te dwa zachodniolondyńskie "pagórki", stary (biedny, ale szalony i kolorowy) i nowy (dostatni i snobistyczny). Wyszło im całkiem nieźle, może dlatego, że od tego typu filmów, czyli romantycznych komedii z gwiazdorską obsadą, nie oczekuje się wierności wobec rzeczywistości, lecz posłuszeństwa wobec konwencji. Główny bohater filmu, rozwiedziony właściciel kiepsko prosperującego antykwariatu z książkami podróżniczymi, William Thacker ma w sobie coś z dawnej bohemy i nowego, opartego na potędze telewizji, bogactwa. To "coś z cyganerii" to przede wszystkim jego lokator, bezrobotny walijski artysta o przydomku Spike, opadających spodniach i brudnych nogach. Gra go doskonale, znany przede wszystkim z walijskiego filmu kultowego "Twin Town", Rhys Ifans. Równocześnie to, że w Thackerze rozpoznajemy Hugha Granta, aktora i personę, o którego najmniejszych wzlotach i upadkach rozpisują się kolorowe magazyny o milionowych nakładach, każe nam w Notting Hill dostrzec osiedle "Hughów Grantów tego świata". Nomen omen, właśnie tam wspólny dom kupili niedawno Hugh Grant i Liz Hurley, swe chatynki mają tam również takie brytyjskie znakomitości, jak Ewan McGregor czy Jude Law. Od pewnego czasu miejsce to przyciąga także amerykańskie gwiazdy. Jeśli mnie pamięć nie myli, na Notting Hill mieszkają we własnych albo wynajętych willach Madonna, Tom Cruise i Nicole Kidman. Fabuła filmu Michella oparta jest na rzekomym kontraście między "geograficznym Kopciuszkiem" - czyli poczciwym, angielskim Notting Hill - a zapierającym dech "księciem", Hollywoodem, który przybywa do Londynu w postaci gwiazdy kina Anny Scott. W roli Scott występuje Julia Roberts. Jej podobieństwo do kreowanej postaci, to, że właściwie nie sposób określić, czym się Scott różni od Roberts, stanowi jeden z uroków filmu i moim zdaniem świadczy o znacznym talencie Roberts. Po kilku przypadkowych spotkaniach - po raz pierwszy hollywoodzka gwiazda wpada do sklepu z książkami podróżniczymi incognito - Scott i Thacker zakochują się w sobie. Ich romans pokazywany jest jako prawie niemożliwy, ponieważ Anna to księżniczka, a Thacker to zahukany, jąkający się Kopciuszek, którego imienia nie pamięta nawet własna matka. Tak ten film można odczytywać, ale przypuszczam, że taki odbiór nie jest wcale jedyną interpretacją, do której zachęcają nas autorzy. Film ten nasycony jest bowiem znaczną dawką ironii, której źródłem są - wspomniane wyżej - gwiazdorski status i biografia Hugha Granta. Doskonale prześwitują one przez dialogi, które Thacker prowadzi z Anną. I przygody, które im się przydarzają. Kiedy, na przykład, Thacker kupuje w kiosku gazety, których okładki zdobią kompromitujące zdjęcia Anny Scott, to trudno nie pamiętać o tym, jak media potraktowały Granta, gdy kilka lat temu przyłapany został na romansie z prostytutką. Podobne skojarzenia budzi scenka, w której Thacker pociesza Annę, że "dzisiejsze gazety to jutrzejsze śmieci", a ona odpowiada, że "gazety są na zawsze", bo "to, co w nich jest, będzie cię prześladować do końca życia". Anna to w pewnym sensie lustrzane odbicie Thackera-Granta, a cały film to swoisty seans terapeutyczny, w którym bohaterowie odgrywają to, co im się kiedyś wydarzyło, by uwolnić się od dręczących ich koszmarów. Przy takiej wykładni finał filmu nie przedstawia wcale happy endu, ale jest potwierdzeniem cynicznej prawdy, że bogaci i "skazani na sukces" szukają miłości pośród podobnych sobie (tak jak biedni i nieudacznicy z reguły trafiają na biednych i nieudaczników). To, że "Notting Hill" dotyczy rzeczywistości mediów, a nie świata samego w sobie, cudnie ujawnione zostało w epizodzie udzielania wywiadów prasie z okazji premiery kolejnego filmu Anny. Thacker zaproszony na owo "press junket" do luksusowego hotelu jako niby-redaktor magazynu "Konie i psy myśliwskie", chcąc nie chcąc, przeprowadza wywiady ze wszystkimi gwiazdami, gwiazdkami i gwiazdeczkami filmu. Mechaniczny, wręcz taśmowy charakter całej imprezy i śmiertelne znudzenie, jakie wywołuje ona we wszystkich jej uczestnikach, choć ma służyć komedii, zieje realizmem. Autorzy "Notting Hill" wydają się twierdzić, że filmowy "wielki świat" jest wielki, ponieważ gra toczy się w nim o wielkie pieniądze, poza tym jednak nie ma w nim ani nadludzkich osobowości, ani niezwykłych emocji, ani cudownych przygód. Cóż, moje doświadczenie w tej materii każe mi się pod tym przesłaniem podpisać.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones