Recenzja filmu

Miles Davis i ja (2015)
Don Cheadle
Don Cheadle
Ewan McGregor

Cały ten jazz

Przy całej swojej ambicji "Miles Ahead" jest jednak filmem niedoskonałym. Warstwa emocjonalna, wrażeniowa, stylistyczna – wszystko to jest bez zarzutu. Kuleje jednak fabuła. Bohaterowie są
"Miles Ahead" zaczyna się od sceny wywiadu z legendarnym muzykiem. Słynny jazzman prowokuje przepytującego go dziennikarza, by ten wykrzesał z siebie nieco więcej energii. "Historie trzeba opowiadać z pasją", mówi. Don Cheadle - reżyser, współscenarzysta i gwiazdor filmu – chyba nieprzypadkowo rozpoczyna swoją opowieść od tych słów. To tak, jakby coś manifestował. Jakby dawał znać, że pożycza sobie zasadę z dekalogu samego Milesa Davisa: zasady na bok.  

Rzeczywiście: "Miles Ahead" leży daleko od sztampowych filmowych biografii, które grzecznie przypominają bryki z gwiazdorskich życiorysów. Cheadle rzuca w kąt konwencję "od kołyski aż po grób"; wybiera jeden jedyny epizod z obfitej biografii Davisa. I to się ceni. Bo jeśli opowiadać o jakiejś historycznej postaci, to właśnie tak: spędzić z nią parę dni, przyjrzeć się jej z bliska. Podpatrzeć na gorąco, w czasie rzeczywistym – a nie rozcieńczać sprawę w wygodnym skrócie perspektywicznym. Cheadle miesza gatunki i tryby wypowiedzi – są tu elementy kina przygodowego, romansu, psychodelicznego tripu – kombinuje z montażem; jakby faktycznie chciał dać nam filmowy ekwiwalent muzyki swojego bohatera. Temat przewodni? Miles Davis. Reszta to improwizacja. 

Akcja filmu rozgrywa się gdzieś między 1975 a 1981 rokiem, w okresie artystycznej posuchy Davisa, kiedy ten zamknął się w sobie i przestał nagrywać. Milczenie artysty prowokowało do plotek, a prasa nie wiedziała, czy szykować artykuły o rychłym comebacku, czy może raczej nekrologi muzyka. Milesa poznajemy oczami dziennikarza, który postanawia zaczerpnąć języka u samego źródła. Pracujący dla Rolling Stone'a Dave Braden (Ewan McGregor) któregoś dnia staje więc na progu artysty i na dzień dobry… dostaje od niego w mordę. Znamienny początek znajomości – Davis (Cheadle) to bowiem postać większa niż życie. Charyzmatyczny, zachrypnięty, kulejący, z nieodłącznymi ciemnymi okularami na nosie i ustnikiem trąbki w ręku. Cheadle nie ucieka przed pokazywaniem barwnej strony swojego bohatera – w pewnej chwili wyciąga zza pazuchy pistolet (!) i uderza w tony gangsta – ale nie popada w przesadę, nie gra fałszywych nut.

Pomaga oczywiście sama muzyka. John Ridley dowiódł co prawda w "Jimi: All is By My Side", że da się opowiadać o legendarnym muzyku nie używając ani jednej zagranej przez niego nuty. Utwory Davisa wynoszą jednak "Miles Ahead" na nowy poziom, świetnie kleją się z wrażeniowym trybem narracji, ze zmysłową, ziarnistą fakturą obrazu. Cheadle swobodnie korzysta z dyskografii artysty i znajduje w jego przepastnych archiwach każdą emocję, jakiej potrzebuje. W scenie pościgu samochodowego (!) słyszymy jazgotliwe fragmenty z płyty "Bitches Brew", eleganckie utwory z "Kind of Blue" służą za nostalgiczną pamiątkę przeszłości, a czułe wyjątki z "Sketches of Spain" wprowadzają wątek miłosny. Widać i słychać, że Cheadle rozumie muzykę swojego bohatera: nie tylko jako reżyser, ale i aktor, zawodowo markujący tu grę na trąbce.
 
Przy całej swojej ambicji "Miles Ahead" jest jednak filmem niedoskonałym. Warstwa emocjonalna, wrażeniowa, stylistyczna – wszystko to jest bez zarzutu. Kuleje jednak fabuła. Bohaterowie są wdzięczni, barwni – ale pierwszoplanowa intryga nie prowadzi do żadnego satysfakcjonującego crescenda. Davis i Braden przemierzają miasto w poszukiwaniu skradzionej taśmy z nagraniem, wpadają w kolejne tarapaty – jednak jakoś nie może nas to obejść. Jeszcze mniej przekonujące są retrospekcje, w których poznajemy pierwszą żonę jazzmana, Frances Taylor (Emayatzy Corinealdi). Cheadle kreuje ją na utraconą muzę Milesa, jego największą miłość. Tyle, że w sekwencjach z jej udziałem brakuje wystarczająco scenariuszowego mięcha, by mogły posłużyć za coś więcej niż tylko urokliwy kontrapunkt do "współczesnego" wątku. Podobnie jest z postacią młodego trębacza, Juniora (Keith Stanfield). Ma on być lustrem, w którym przegląda się dojrzały bohater; impulsem do artystycznego przebudzenia gwiazdora. Ta epifania nie jest jednak zasłużona. Na szczęście zostaje sam Miles w wersji Cheadle’a; no i muzyka. Ostatecznie – wystarczy.
1 10
Moja ocena:
6
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones