Recenzja filmu

Safe House (2012)
Daniel Espinosa
Denzel Washington
Ryan Reynolds

Cudotwórca ze Szwecji

Wspólne sceny Washingtona i Reynoldsa przywodzą na myśl dawne duety kina akcji z lat 80. i początku 90.
Tak właśnie powinno się debiutować w Hollywood. Szwed Daniel Espinosa po bardzo dobrym "Łatwym pieniądzu" (który nota bene ma mieć amerykański remake) dostał szansę na realizację filmu za oceanem i w przeciwieństwie do kilku jego kolegów nie zmarnował okazji. "Safe House" to sensacyjne kino rozrywkowe najlepszego sortu, nawet jeśli niektórzy doznają wrażenia déjà vu.

Espinosa okazał się prawdziwym cudotwórcą. Praktycznie z niczego stworzył porywające widowisko. Scenariusz Davida Guggenheima to bowiem najsłabsze ogniwo "Safe House". Sprawia wrażenie, jakby pisany był z myślą o rynku DVD, a w roli głównej miałby wystąpić co najwyżej Matthew Tompkins. Całość zbudowana została według najbardziej łopatologicznego wzorca, zgodnie z którym, gdy w jednej scenie widać pistolet, to w innej musi wystrzelić. Tu pistolet zastąpiony został tekstami wypowiadanymi przez Denzela Washingtona. W rezultacie co drugie jego zdanie należy traktować jako spoiler tego, co nastąpi za 10 minut.

Mając tak wątpliwy materiał wyjściowy, Espinosa stał przed niewiarygodnie trudnym zadaniem. Sprostał mu przy wydatnej pomocy operatora Olivera Wooda i montażysty Richarda Pearsona. Przedsmak swoich możliwości dali już w pierwszej sekwencji ucieczki granego przez Washingtona Tobina Frosta przed tajemniczymi zakapiorami. W pełni zaś rozwinęli się przy scenie pościgu samochodowego. Zachwyciło mnie to, że skorzystali tu prawie wyłącznie z bliskich planów, używając szerokich jako kontrapunktów – czyli odwrotnie niż zwykle w amerykańskim kinie akcji. Do tego dochodzą szybkie jazdy kamery, kontrolowany chaos niewyraźnych ujęć i mocny, by nie powiedzieć brutalny, montaż. Rezultat jest piorunujący: nie dość, że Espinosie udało się nadać sekwencji niezwykle dynamiczny charakter, to jednocześnie jest to scena bardzo intymna, w której cały czas jesteśmy ledwie o włos od bohaterów. To tylko jeszcze bardziej podnosi poziom adrenaliny.

Wielkim plusem okazał się duet – Denzel Washington i Ryan Reynolds. Między nimi zaiskrzyło, pojawiła się filmowa chemia. Obaj aktorzy nie tylko się dopełniają, ale i wspierają, przez co sprawiają wrażenie bycia w doskonałej formie. Jest to klasyczny przykład sytuacji, kiedy całość jest czymś więcej niż tylko sumą pojedynczych kreacji aktorskich. Wspólne sceny Washingtona i Reynoldsa przywodzą na myśl dawne duety kina akcji z lat 80. i początku 90., które wydawało się, że odeszły na zawsze do lamusa. Być może teraz nadchodzi ich renesans. Oby, bo jak pokazuje przykład "Safe House", dwóch dobrze dobranych aktorów to koło zamachowe, które rozkręci każdy film.

Po tak znakomitym starcie Hollywood nie może sobie pozwolić na to, by wypuścić Espinosę. Na naszych oczach rodzi się nowy reżyserski talent.
1 10
Moja ocena:
7
Rocznik '76. Absolwent Uniwersytetu Warszawskiego na wydziale psychologii, gdzie ukończył specjalizację z zakresu psychoterapii. Z Filmweb.pl związany niemalże od narodzin portalu, początkowo jako... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?