Recenzja filmu

Las Vegas Parano (1998)
Terry Gilliam
Johnny Depp
Benicio del Toro

Gonzo-szachy

Są rzeczy, których recenzent nie powinien robić. Jeśli wziąć pod uwagę przepisy kodeksu karnego i cywilnego - jest ich zadziwiająco dużo, ale tym razem nie chodzi mi o przekraczanie prędkości,
Są rzeczy, których recenzent nie powinien robić. Jeśli wziąć pod uwagę przepisy kodeksu karnego i cywilnego - jest ich zadziwiająco dużo, ale tym razem nie chodzi mi o przekraczanie prędkości, palenie w miejscach publicznych, stosowanie przemocy i wulgarnego języka, ekshibicjonizm czy wyuzdany seks we wspomnianych miejscach publicznych (skutkujący zresztą wypaleniem zakazanego papierosa). Mam na myśli to, czego nie należy pisać w recenzji.

Pierwszym recenzenckim tabu, jak dla mnie, jest zbyt szybkie wystawianie oceny (chyba że mowa o filmach Bolla, Baya, Snydera i Shyamalana, wtedy z góry wiadomo, że mamy do czynienia z kaszaną). Gdy w pierwszym akapicie widzę sformułowanie w stylu "najgorszy obraz tego aktora/reżysera" - tracę motywację do dalszego czytania. W przypadku Filmwebu dochodzi jeszcze kwestia obowiązkowych tytułów recenzji (które, szczerze mówiąc, zawsze są dla mnie zaskakująco trudne do wymyślenia) - gdy spotykam się z tytułem w rodzaju "Przereklamowane arcydzieło", wyrywa mi się tylko zrezygnowane westchnienie i wędruję na jakąś stronę z pornosami.

Stąd bierze się mój problem z "Las Vegas Parano". Nie dam rady zacząć inaczej niż od karkołomnego gambitu: ten film jest zły. Wszystko w nim jest złe.

Zły jest polski tytuł, co pozwala wnioskować, że reszta przekładu jest równie piękna, co opuchnięte pośladki trędowatego pawiana. Ten problem rozwiązałem łatwo: obejrzałem film w wersji oryginalnej. Film jest ekranizacją powieści - a to jest samo zło w czystej postaci. Zła jest fabuła: dziennikarz i jego prawnik, obaj zwolennicy narkotyków wszelakich, jadą do Las Vegas, aby relacjonować wyścig terenowy Mint 400. Zadanie okazuje się niemożliwe do wykonania, zatem panowie skupiają się na robieniu zamieszania w kasynach, knajpach i pokojach hotelowych, na ćpaniu i... No, to w sumie wszystko, na czym się skupiają. Aby wyratować się z niezręcznej sytuacji (brak reportażu = dziennikarz sam musi płacić mamucie rachunki za hotele i ekscesy), prawnik organizuje dziennikarzowi dodatkowe zlecenie: relację z konferencji gliniarzy i speców od narkotyków. To również kończy się mało ciekawie, a opowieść zmierza do finiszu, zahaczając po drodze o skutki całkowitego nadużywania prochów. Krótko mówiąc: w filmie nie dzieje się nic ciekawego, wieje nudą, co zawsze dla mnie jest oznaką celuloidowego zła. Źli są bohaterowie: dr Gonzo (prawnik) i Raoul Duke (dziennikarz) - odpychający, niezrównoważeni, takie ludzkie dziwolągi. Zła jest muzyka: gdy widz ogląda impresje z hajów wszelakich, jest bombardowany wyświechtanymi w wielu innych filmach utworami z epoki hippisowskiej. Duke, główny bohater, jest jednocześnie narratorem - a jak nieraz mówiłem, narrator w filmie to zło. Złe są dialogi: bełkotliwe, niespójne rozmowy dwóch paranoidalnych ćpunów. Do tego mamy zbyt liczne sceny, w których Del Toro w niezwykle plastyczny sposób zwraca treść żołądka. Powtórzę: ten film jest zły.

Każdy gambit jednak składa się z kilku ruchów na szachownicy. Zatem oto mój następny ruch: przejdę do Monty Pythona. Nie, nie ze względu na osobę Gilliama.

Skecze Pythonów jednych bawią, innych nie, ale nie da się im odmówić pewnej ważnej cechy: premiują widzów, posiadających pewną wiedzę. Jeśli widz nie ma pojęcia o filozofii, nie doceni skeczu o meczu filozofów. Gdy nie wie nic o malarstwie, nie zrobi na nim wrażenia kolarski skecz z Picassem. Przykłady można mnożyć. Pora na następny ruch, wynikający z poprzedniego.

"Las Vegas Parano" jest filmem, który premiuje widza, posiadającego pewną wiedzę i odpowiedni bagaż doświadczeń. Należy znać powieść "Fear and loathing in Las Vegas". Konieczna jest wiedza na temat osoby Huntera S. Thompsona i tego, kim (lub czym) był dla niego Raoul Duke. Mile widziana jest znajomość takich wyrazów jak "Gonzo" czy "Selectric", takich symboli jak zaciśnięta pięść o dwóch kciukach. Trzeba znać to uczucie, towarzyszące znajdującemu się w obcym kraju człowiekowi, który z trudem trzyma się na nogach, cały zarzygany własnym lunchem, usiłując się dogadać z tubylcami, patrzącymi na niego z mieszaniną pogardy, odrazy i lekkiego przerażenia. Pijany jak messerschmitt człowiek z trudem usiłuje wyartykułować jakieś znane wyrazy z obcego języka, w odpowiedzi słyszy wyrzucony pospiesznie werbalny potok, którego nie ma żadnych szans zrozumieć - ale to nie gra roli, bo przecież człowiek i tak nie wie, co takiego chciał w ogóle powiedzieć tubylcom... Wreszcie, pomaga posiadanie czerwonej, wełnianej koszuli.

Widz spełniający powyższe warunki odkryje, że Johnny Depp nie tylko wygląda, jak Thompson, ale mówi i gestykuluje zupełnie jak pierwowzór jego postaci. Dialogi nabiorą sensu i znaczenia. Okaże się, że choć w wydziale fabularnym niemal żaden film nie może dorównać powieści, na której bazuje, to w przypadku "Las Vegas Parano" jest całkiem dobrze - obraz Gilliama nieco klaruje i prostuje zagmatwaną opowieść, pozostając przy tym zadziwiająco wiernym oryginałowi. Nagle widz złapie się na tym, że w odpowiednich momentach wybucha śmiechem, a w innych potakuje z wyraźną aprobatą...

Ostatni ruch, promocja piona na królową - szach i mat. "Las Vegas Parano" jest fantastycznym, złym filmem, przy którym doskonale się bawiłem - i którego absolutnie nikomu nie polecam.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Jest chyba tylko jedno takie miejsce na całym świecie, gdzie hazard, droga wóda i grzech są... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones