Recenzja filmu

Nightwatching (2007)
Peter Greenaway
Martin Freeman
Emily Holmes

Kod Rembrandta

To chyba pierwsza – a na pewno jedna z niewielu – filmowa adaptacja dzieła malarskiego w historii kina. Bardzo dobrze, że zabrał się za nią właśnie Peter Greenaway, bo inaczej byłoby dużo gorzej.
To chyba pierwsza – a na pewno jedna z niewielu – filmowa adaptacja dzieła malarskiego w historii kina. Bardzo dobrze, że zabrał się za nią właśnie Peter Greenaway, bo inaczej byłoby dużo gorzej. Reżysera zawsze fascynowało płótno, jako wyjściowa dla tworzenia sztuki, stąd krytyka światowa tak chętnie określa jego dorobek jako "malowany". Niestety "Nightwatching" już takie malowane nie jest, a przynajmniej nie na tle dotychczasowej twórczości Brytyjczyka.

Oczywiście zwolennicy oryginalnego stylu Greenawaya odnajdą w filmie niemal wszystko to, co sobie ukochali po lekturze "Wyliczanki" czy "Kontraktu rysownika". "Nightwatching" to bez wątpienia dzieło swojego mistrza, które nieprzerwanie zaskakuje, nie wpisuje się w żadne utarte ścieżki, rezygnuje ze schematów i stroni od odwołań do rzeczywistości. W zamian Greenaway proponuje nam wizję przepełnioną teatrem, poezją i malarstwem, co jednak najważniejsze – sięga do własnej wyobraźni nadającej całości artystyczny przepych. Odnajdziemy tu też charakterystyczne dla twórcy uwielbienie dla inteligencji widza i wciąganie go w grę wypatrywania zaskakujących niuansów w formie i zapożyczeniach ze wszystkich dziedzin sztuki. Zmusza odbiorcę do estetycznego i intelektualnego wysiłku, któremu nie każdy podoła – stąd raczej trudno sądzić o sukcesie kasowym jakiegokolwiek z filmów Brytyjczyka. Lecz właśnie takie bezkompromisowe podejście do kina uczyniło z Petera Greenawaya jednego z najważniejszych współczesnych reżyserów.

Widzowie mający jako takie pojęcie o twórcy i jego dorobku ucieszą się z powrotu filmem do przeszłości reżysera, dokładnie o ćwierć wieku wstecz, gdy światło dzienne ujrzał jeden z najwybitniejszych obrazów Greenawaya – "Kontrakt rysownika". "Nightwatching" silnie nawiązuje do tamtego dzieła, tak formą, fabułą, jak i artystyczną filozofią. W obu filmach głównym bohaterem jest malarz, który otrzymuje pozornie proste zlecenie, w obu też za kulisami czai się zbrodnia. Różnią się niestety jakością podania.

Reżyser przenosi nas do Amsterdamu w XVII-wiecznej Holandii, gdzie swój talent rozwija młody malarz, Rembrandt van Rijn (Martin Freeman), już uznany, ale jeszcze niezbyt sławny. Za namową swojej ciężarnej żony Saski (Eva Birthistle), artysta przyjmuje zamówienie na grupowy portret amsterdamskiej straży przybocznej – dziś obraz znamy pod tytułem "Kompanii Fransa Banninga Cocqa i Willema van Ruytenburcha", potocznie zwanym "Strażą nocną", i uznawany jest za jedno z największych dzieł Holendra. Podczas realizacji zlecenia Rembrandt odkrywa spisek wśród kupców należących do kompanii strzeleckiej, którą ma przedstawić na obrazie. Decyduje się na śmiały krok ujawnienia winnych, przekształcając portret w swoisty akt oskarżenia.

W "Kontrakcie…" artystą był fikcyjny rysownik, zaś w najnowszym filmie reżysera pojawia się autentyczna postać wielkiego holenderskiego malarza Rembrandta van Rijn, co czyni "Nightwatching" dramatem biograficznym. Zważywszy na teatralność filmu, można też mówić o dramacie kostiumowym, a fakt że w tle rozgrywa się zagadka ze śmiercią w roli głównej, do puli można śmiało dorzucić kryminał. Istotne więc pytanie się nasuwa: czym tak właściwie jest "Nightwatching"? Jednym z trojga czy dwojgiem, a może wszystkimi po trochu? Brak zdecydowania i konsekwencji w tej kwestii rzutuje na cały obraz, czyniąc go topornym i niezręcznym. Brakuje tu lekkości wizji i oryginalności. Artystyczne zabiegi w stylu ograniczania scenografii do minimum mogą z sukcesem działać w filmach von Triera, ale u ojca "Wyliczanki" są wręcz pretensjonalne. Tym bardziej, że do niedawna głosem Greenawaya przemawiał apel o uwolnieniu kina z uwięzi teatru, a "Nightwatching" nie robi nic innego, jak na powrót spaja obie te sztuki.

Zabrakło samodyscypliny, konkretnej wizji, którą reżyser wcieliłby od początku do końca w życie. Film w efekcie ciągnie się w nieskończoność, przytłoczony niespełnionymi ambicjami. Gdy po zaprezentowaniu publiczności obrazu, na ekranie pojawia się świetny Krzysztof Pieczyński – widać doświadczenie w graniu na anglojęzycznych scenach teatralnych – któremu Greenaway powierzył przekazanie widzowi swoich interpretacji "Straży nocnej", ten widz już nie słucha. Już chce do domu. A tu taki dowcip, że film trwa jeszcze ładne pół godziny, notabene najlepsze pół godziny z całości, ale to już mało kto dostrzega.

Złaknionym autorskiego kina widzom pozostaje cieszyć oczy fenomenalnymi kreacjami aktorskim Martina Freemana i Evy Birthistle, którzy brylują przez całą projekcję, kradnąc każdą scenę w jakiej się pojawiają – razem czy osobno. To dla nich podnoszę nieznacznie końcową ocenę w górę. Szczególnie dla Freemana. On zadziwia, kojarzony dotąd z głupkowatą rolą w "Autostopem przez galaktykę" Brytyjczyk przerósł tu samego siebie. Jego kwestie dialogowe – szczególnie monologi – iskrzą od pasji i zaangażowania. Bez chwili zastanowienia: kreacja roku! Szkoda jedynie, że w filmie-rozczarowaniu roku.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
<a href="http://peter.greenaway.filmweb.pl/" class="n">Peter Greenaway</a> porzuca eksperymenty i powraca... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones