Recenzja filmu

Źródło nadziei (2014)
Russell Crowe
Russell Crowe
Olga Kurylenko

Krajobraz po bitwie

To kino na wskroś romantyczne, w którym ojcowska miłość urasta do rangi zjawiska z pogranicza metafizyki i magii. W trakcie żmudnych poszukiwań bohater nie raz i nie dwa doświadczy bowiem
Tam, skąd pochodzę, nie da się żyć bez nadziei – powiada farmer Joshua Connor. Gospodarstwo mężczyzny położone jest na spalonej słońcem, nawiedzanej przez piaskowe nawałnice australijskiej prerii. Deszczowe chmury widuje się tu równie często co jednorożce, w związku z czym mieszkańcy muszą czerpać wodę z trudnych do wytropienia podziemnych źródeł. Widmo suszy wydaje się jednak najmniejszym problemem Joshuy. Jego trzej synowie zaginęli w trakcie krwawej bitwy o Gallipoli, a zrozpaczona żona popełniła samobójstwo. Nad mogiłą ukochanej bohater składa przysięgę: odnajdzie potomków i sprowadzi ich z powrotem do domu. Connora gra Russell Crowe, ekspert od ról wrażliwych twardzieli, którzy prędzej dadzą się ukatrupić niż złamią zasady. Można się więc spodziewać, że jego podróż nie będzie bezowocna.



Tytuł "Źródło nadziei" brzmi pompatycznie, ale oddaje sedno reżyserskiego debiutu gwiazdy "Gladiatora". To kino na wskroś romantyczne, w którym ojcowska miłość urasta do rangi zjawiska z pogranicza metafizyki i magii. W trakcie żmudnych poszukiwań bohater nie raz i nie dwa doświadczy bowiem "kosmicznych" podszeptów nakierowujących go na ślad synów. Głosu serca nie zagłuszą ani zdrowy rozsądek, ani wojskowi zalecający natychmiastowy powrót do domu. Crowe nie boi się być ckliwy i afektowany. Niestraszne mu posądzenie o kicz. W jego artystycznej strategii czuć jednak szczerość, która skutecznie chroni melodramat przed osunięciem się w śmieszność.



"Źródło nadziei" to także ukłon w kierunku epickich fresków spod znaku Davida Leana ("Most na rzece Kwai", "Lawrence z Arabii"). Crowe bez problemu odnajduje się w zwietrzałej już nieco konwencji. Świetnie wychodzi mu zarówno odmalowanie grozy frontowego piekła, jak i awanturnicze z ducha sceny akcji. Gorzej, gdy musi nakreślić realia polityczne po I wojnie światowej albo skonfrontować ze sobą Zachód i Wschód wylizujące się z zadanych nawzajem ran.  Reżyser-debiutant stara się niby rozdzielić racje po równo, pokazując, że bilans strat po obu stronach jest tak samo katastrofalny. Gatunkowe wymogi wymuszają jednak uproszczenia, te zaś prowadzą chwilami do niezamierzenie komicznych sytuacji. Ostatecznie okazuje się, że wojenny topór najłatwiej zakopuje się przy pomocy kilku flaszek alkoholu albo w trakcie romantycznej kolacji.

Film Crowe'a dedykowany jest setkom tysięcy żołnierzy i cywili poległych w trakcie konfliktu na Gallipoli, określanego przez historyków jako największa operacja desantowa w czasie I wojny światowej. To również hołd dla rodzin ofiar. Dla tych, którzy przetrwali i próbowali żyć od nowa. Ku pokrzepieniu serc i ku pamięci.
1 10
Moja ocena:
6
Zastępca redaktora naczelnego Filmwebu. Stały współpracownik radiowej Czwórki. O kinie opowiada regularnie także w TVN, TVN24, Polsacie i Polsacie News. Autor oraz współgospodarz cyklu "Movie się",... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Najwyraźniej proces przebranżawiania w przypadku gwiazd ekranu wciąż jest w modzie, bowiem i słynny... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones