Recenzja filmu

Marley (2012)
Kevin Macdonald

Muzyka na haju

"Marley" to porządna filmowa robota: starannie udokumentowana, sprawnie zmontowana, wzbogacona nieprezentowanymi dotąd materiałami archiwalnymi z występów gwiazdora.
Ideały Rastafari do mnie nie przemawiają, zielska nie popalam, a reggae jest całkowicie niekompatybilne z moim przyrodzonym zestawem nagłośnieniowym. Mimo to z zainteresowaniem obejrzałem dokument o Bobie Marleyu.

Reżyser Kevin Macdonald wpadł na pomysł realizacji tego filmu w Ugandzie, gdzie kręcił "Ostatniego króla Szkocji". Trafił wówczas do slumsów w Kampali, gdzie podobizny i piosenki Marleya można było zobaczyć i usłyszeć na każdym kroku. Miejscowi traktowali nieżyjącego od dawna gwiazdora jak filozofa i religijnego guru; głos Boga, który wykorzystuje muzykę jako przekaźnik do krzewienia wiary oraz pozytywnych "wibracji".

Macdonald, choć wywiadach jawi się jako admirator króla reggae, za kamerą zachowuje zdrowy osąd. Nie robi ze swojego bohatera proroka i nie ukrywa jego licznych grzeszków. W filmie znalazły się m.in. wspomnienia jego córki, która do dziś nie wybaczyła rodzicielowi licznych zdrad małżeńskich, egoizmu, a także braku zainteresowania potomstwem. Marley – sam będący owocem krótkiego romansu brytyjskiego oficera na gościnnych występach i czarnej mieszkanki Jamajki – spłodził w sumie jedenaścioro dzieci z siedmioma kobietami. Wina ojca idzie w syna.

Muzyk błądził także w życiu zawodowym. W dokumencie znalazła się relacja z wydarzeń, do jakich doszło w grudniu 1976 roku. Marley zgodził się wówczas zagrać darmowy koncert na Jamajce, który miał być nieoficjalnym wyrazem poparcia dla ówczesnego premiera Michaela Manlaya. Na dwa dni przed imprezą piosenkarz i jego świta zostali zaatakowani przez nieznanego zamachowca. Padły strzały, polała się krew. Przesłanie zachęcające do pokoju na świecie nie podziałało. Zabawa w politykę nie powiodła się.

Twórcy filmu pokazują nam kilka twarzy (masek?) Marleya. Jedna z nich to naiwny, wiecznie zjarany poeta z przejęciem (i często bez sensu) rozprawiający o rastafarianizmie. Druga to świadomie sterujący swoją karierą artysta, który zgadza się grać jako support przed mniej popularnymi od siebie The Commodores, aby wreszcie dotrzeć z przekazem do Afroamerykanów. Jest też jeszcze kochanek i outsider niepotrafiący żyć według społecznych reguł. Trochę legenda, trochę jurodiwy, trochę łajdak.

"Marley" to porządna filmowa robota: starannie udokumentowana, sprawnie zmontowana, wzbogacona nieprezentowanymi dotąd materiałami archiwalnymi z występów gwiazdora. Choć dokument trwa prawie dwie i pół godziny, ogląda się go z zainteresowaniem od początku do końca. Kto lubi muzykę Jamajczyka, ten wyjdzie z seansu lekko rozbujanym krokiem i w dobrym nastroju.
1 10
Moja ocena:
6
Zastępca redaktora naczelnego Filmwebu. Stały współpracownik radiowej Czwórki. O kinie opowiada regularnie także w TVN, TVN24, Polsacie i Polsacie News. Autor oraz współgospodarz cyklu "Movie się",... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones