Recenzja filmu

A jeśli Bóg jest? (2013)
Katrin Gebbe
Julius Feldmeier
Sascha Alexander Geršak

Nadstaw drugi, trzeci, trzydziesty policzek

Film Gebbe mierzony jest na opowieść o konflikcie światopoglądów. Tore, z blond włosami cherubinka, z grymasem bezbronnej naiwności na twarzy, stoi oczywiście po stronie tytułowego Boga. Z
Kiedy ostatnia scena "A jeśli Bóg jest?" wybrzmiewa, a ekran ciemnieje, tuż przed pojawieniem się napisów końcowych twórcy dodają jeszcze mimochodem: "Historia oparta na faktach". Mimochodem, a jednak z premedytacją. Dopisek ten ma przecież na celu uświęcenie opowiedzianej właśnie historii. To tak, jakby "faktyczność" losów bohatera rozgrzeszała artystów z wszelkich nadużyć, niedociągnięć, fałszów. Sprytnie. Jest bowiem z czego się tłumaczyć.


Przypis "na faktach" automatycznie rozbraja przecież zarzut niewiarygodności. Ale wydarzenia przedstawione na ekranie nie są zawieszone w próżni, pozbawione kontekstu. Nieważne, czy same w sobie są wiarygodne, czy nie. Nieważne, czy faktycznie miały miejsce, czy może zostały wykoncypowane wieczorem przy laptopie. Życie nieraz zresztą przerasta scenarzystów w pisaniu absurdalnych scenariuszy. Chodzi o to, by widz w nie uwierzył. Reżyserka Katrin Gebbe nie potrafi jednak uprawdopodobnić nawet punktu wyjściowego swojej historii. Młody chrześcijański anarchista, Tore (Julius Feldmeier), pomaga pewnej rodzinie – udaje mu się wymodlić, by niedziałający silnik samochodu zadziałał. O dziwo, to jeszcze da się kupić. Zgrzyty zaczynają się dopiero, gdy właściciel felernego auta, Benno (Sascha Alexander Gersak), jak gdyby nigdy nic zaprasza chłopaka do siebie i robi z niego przyszywanego członka rodziny. W akcie zadośćuczynienia? Z jakichś niecnych pobudek? Nawet kiedy sprawa nieco się wyjaśnia, pukamy się w głowę z niedowierzaniem.

Film Gebbe mierzony jest na opowieść o konflikcie światopoglądów. Tore, z blond włosami cherubinka, z grymasem bezbronnej naiwności na twarzy, stoi oczywiście po stronie tytułowego Boga. Z zapałem neofity ufa dogmatom, stroni od seksu, alkoholu i zła wszelkiego, ulega kolejnym epileptycznym atakom. To figura świętego głupca, postać zlepiona z obiegowych wyobrażeń na temat szlachetności, przy tym do tego stopnia wycofana, pasywna, uduchowiona, że niemal wyprana z człowieczeństwa. Przeciwstawiony jest mu Benno – jak się okaże, zły do szpiku kości. Początkowo wydaje się co prawda, że chce on po prostu odwdzięczyć się chłopakowi. Że przygarniając go, potwierdza słuszność wiary Torego w to, że dobry uczynek wraca do dobroczyńcy. W końcu wychodzi jednak na to, że mężczyzna jest tyranem, cichym gospodarzem domowego terroru. Zaczyna poniżać bohatera, wystawiając na próbę jego przekonania – nieraz przy zupełnie nieprawdopodobnym udziale swojej partnerki. Chłopak tymczasem przyjmuje to po cichu, z pokorą. Czemu jednak w ogóle zostaje z niebezpieczną rodziną? Rozumiemy, że nie ma gdzie mieszkać. Rozumiemy, że chce pomóc wykorzystywanej przez Benno córce. Ale jakoś trudno w to uwierzyć.



Może taki był zamysł: film o wierze prowokujący niewiarę? Czy niemy opór Torego ma być więc dowodem na jałowość ślepego posłuszeństwa dogmatom? Czy Gebbe pokazuje nam ciemną stronę religijności, poucza, że skrajność – nawet jeśli jest to skrajna dobroć – to po prostu niebezpieczny ekstremizm? Jej film byłby wtedy ponurą opowieścią o nieprzystawalności chrześcijańskich idei do złego świata. Świata, jaki obserwuje przechadzający się ulicami Tore: tu groźnie szczeka pies, tam listonosz goni za porwanymi przez wiatr listami, gdzie indziej biją się dzieci. Tyle że to potworny banał. Może zatem na odwrót? Może autorka staje właśnie w obronie wartości, pokazuje konieczność walki o nie? Ale wiara w jej oczach to po prostu ekstremalny przypadek sadomasochizmu, religijny syndrom sztokholmski. Bohater zgodnie z nauką Jezusa nadstawia drugi policzek. Wniosek z tego jednak taki, że święty jest ten, kto cierpi w milczeniu. Pozdrawiamy cmentarze pełne moralnych zwycięzców.



Gdyby jeszcze Gebbe odważniej rozporządzała środkami stylistycznymi, gdyby za piętrzonymi przez nią absurdami stał jakiś koncept. Taki Bruno Dumont bada religię na chłodno, z dystansu, w spokojnych kadrach, bez niepotrzebnej ekscytacji – i tak dociera do sedna problemu. Z przeciwnego bieguna uderza Lars von Trier, w finale "Przełamując fale" stawiający widza przed wyzwaniem religijnego kiczu. Obaj reżyserzy nie biorą jeńców, prowokują, są konsekwentnie radykalni w swej sztuce. Reżyserka "A jeśli Bóg jest?" tymczasem ulega najniższym instynktom, daje się ponieść histerii, mnoży kolejne "chropawe", "paradokumentalne", "szarpane" ujęcia. To palpitacje braku pomysłu, a nie taniec kinematograficznej świętości. A jeśli bóg jest, to karze nas potwornie, skazując na oglądanie takich filmów.
1 10
Moja ocena:
2
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones