Recenzja filmu

Walser (2015)
Zbigniew Libera
Krzysztof Stroiński

Następny koniec świata

Na dużym ekranie "Walser" zaczyna się niebezpiecznie kurczyć, banalnieje pod naporem typowo kinowych środków wyrazu, aż w końcu zostaje z niego tylko nowa wersja starej baśni o starciu kultury z
1:0 dla Zbigniewa Libery. W wywiadach przekonywał, że pracuje nad miksem thrillera i science fiction w klimacie "Avatara" (wyrafinowana prowokacja!), tymczasem nie wyściubił nosa z galerii. Niby zrobił coś z myślą o dużym ekranie, ale "Walsera" łączą z kinem drobiazgi – dyskretny gatunkowy sztafaż, proces produkcji i tytułowa rola Krzysztofa Stroińskiego. Cała reszta to "forma otwarta", przykład "dokamerowego performansu", gdzie ścierają się ze sobą różne rodzaje ekspresji, światopoglądy, teksty kultury. Jeśli pojawiają się jakieś zalążki klasycznej opowieści – filmowej story – to szybko wypiera je dyskurs – ulubione słowo-metoda świata sztuki. Libera spore pieniądze, które dostał od PISF i MSN jako laureat Nagrody Filmowej, przewrotnie wykorzystał na eksperyment antropologiczny: zbadał, co chciał zbadać, a przy okazji wywrócił formę do góry nogami. Nic nowego – działał w ten sposób od zawsze.

Dlatego "Projekt: Walser" rozgrywa się przede wszystkim na poziomie idei – jako pewne wyobrażenie o "wspólnocie po cywilizacji", rozpisane na kilka osób i zestaw gestów, łatwe do odcyfrowania głównie dla krytyków kultury. Przy scenariuszu pracował zresztą człowiek uniwersytetu – filolog Grzegorz Jankowicz – a sam reżyser jako podstawową inspirację wymienia książkę filozofa Giorgio Agambena "Wspólnota, która nadchodzi". W "Walserze" Libera wychodzi od prostego i bardzo filmowego antagonizmu: zagubionego w lesie kolejarza Roberta Walsera – to my, ludzie cywilizowani – ratuje grupa "dzikich" – to inni w stanie natury, mówiący specjalnie opracowanym na potrzeby filmu językiem kontehli. Urzędnik musi zamieszkać wśród obcych i – żeby przeżyć – zrozumieć ich zwyczaje. Nie odczuwa jednak potrzeby przełamania impasu komunikacyjnego, raczej mami "dzikich" opowieścią o "ratowaniu rozwiniętego świata", a ostatecznie wykorzystuje do własnych, "racjonalnych" celów, sprowadzając do rajskiej krainy grzech. Libera postępuje analogicznie wobec widza – tworzy liczne filmowe "potencjalności", z których nie kiełkuje żadna spójna narracja.

Pomysł Libery wnosi za to do kina interesującą wizję filozoficzną, bo mieszkańcy lasu to nie tyle "dzicy" od zarania dziejów, co raczej "wspólnota, która nadeszła" – po "końcu świata", zerwaniu z cywilizacją dobrowolnie albo pod wpływem przymusu. Trzeba przyznać, że tym, co najbardziej niepokoi, jest ich łudzące podobieństwo do nas samych przy jednoczesnym zachowaniu niezaprzeczalnej różnicy. Sprzeciw wobec użyteczności i racjonalności, który tak bardzo drażni kafkowskiego urzędnika Walsera, osiąga apogeum w momentach apatycznego bezruchu członków "plemienia". "Dzicy" kontemplują, zamiast działać, komunikują się z i poprzez przyrodę zamiast ją posiadać i używać, rodzą dzieci, zamiast oddać się rozkoszy samotności w zsekularyzowanym społeczeństwie. Tak zaplanowana utopia musi w końcu runąć pod naporem kategorycznych praw cywilizacji i własnej słabości. 
   

Niestety, wali się również sam projekt Libery, ale nie jako idea, tylko jej filmowe ucieleśnienie. Na dużym ekranie "Walser" zaczyna się niebezpiecznie kurczyć, banalnieje pod naporem typowo kinowych środków wyrazu, aż w końcu zostaje z niego tylko nowa wersja starej baśni o starciu kultury z naturą. Bądźmy szczerzy, kto – bez lektury wywiadów z Liberą i Jankowiczem – będzie chciał układać skomplikowane filozoficzne puzzle? Bez szerokiego kontekstu szybko objawia się wtórność "Walsera", jego uwikłanie w sieć znanych motywów i przepracowywanych setki razy problemów. To przestrzeń skansenu, bliska grze terenowej czy próbie alternatywnego teatru, gdzie odgrywa się to, co dawno minione – również w tradycji kinematografii. Wszyscy wiemy, jaki finał mają historie o współczesnych Robinsonach, więc podświadomie czekamy nie na powtórzenie starych myśli, ale na nowe otwarcie. U Libery tego nie ma – jest tylko recykling idei, dobrze znany z jego starszych prac. I chociaż zdaję sobie sprawę, że artysta igra z formą celowo – obraz chciałoby się nawet przyrównać do peerelowskiej kroniki etnograficznej – to jako film "Walser" rozczarowuje. Nie ma w nim tego, co z kina robi kino, nawet jeśli ono samo przed tym ucieka – specyficznego poczucia realizmu, zanurzenia i identyfikacji. Sasnalowie osiągają te efekty nawet w bardzo ascetycznej formie. Libera ugrzązł na poziomie skomplikowanej łamigłówki, która pożarła całą taśmę filmową.
1 10
Moja ocena:
4
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones