Recenzja filmu

Ostatni dom po lewej (1972)
Wes Craven
Sandra Peabody
Lucy Grantham

Nie ma zbrodni bez kary

Każdemu przeciętnemu zjadaczowi chleba osoba Wesa Cravena kojarzy się wyłącznie z popularnymi w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych teen slasherami. Jednak przebywając wśród fanów szeroko
Każdemu przeciętnemu zjadaczowi chleba osoba Wesa Cravena kojarzy się wyłącznie z popularnymi w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych teen slasherami. Jednak przebywając wśród fanów szeroko pojętego kina gore, zorientowałam się, że nazwisko to bywa przytaczane w zupełnie innym kontekście. Usłyszałam więc, że ten sam reżyser, który zapoczątkował serię "Freddy nie żyje: Koniec koszmaru (1991)Koszmaru z ulicy Wiązów", stworzył jeden z pierwszych (i ponoć najodważniejszych) filmów z gatunku gwałtu i zemsty. Nie chcąc wyjść na ignorantkę, dokopałam się do nielicznych źródeł potwierdzających zdania moich znajomych. Dodatkowo ciekawość spotęgowała informacja, jakoby był to debiutancki obraz Cravena. To właśnie wtedy zdecydowałam, że muszę zobaczyć to na własne oczy. Trzeba przyznać, że fabuła z perspektywy dzisiejszego widza nie powala na kolana. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że jest trochę sztampowa. Dwie niewinne nastolatki wyrywają się spod opiekuńczych rodzicielskich skrzydeł, aby skosztować odrobiny wolności na koncercie rockowym. Do swojego pierwszego samodzielnego wyjazdu za miasto pragną dodać odrobinę pikanterii, kupując od przypadkowo spotkanego dealera narkotyki. To właśnie ta żądza szaleństwa miała stać się niebawem przyczyną tragedii dziewcząt i ich rodzin - pech chciał, że w tym samym czasie do miasta przybywa grupa poszukiwanych listem gończym zbiegów, którzy najwyraźniej mają ochotę wykorzystać naiwność dziewcząt. Brzmi znajomo? Dzisiaj jednak trudno rozstrzygnąć, czy scenariusz jest powtórzeniem znanego nam schematu, czy to właśnie Wes stworzył jego prototyp. Trudno mi też zgodzić się z opiniami, jakoby film rzeczywiście wywoływał obrzydzenie u widza. Wizja przerażonych ludzi uciekających z kin podczas seansu, przywołała mi na myśl na wpół legendarne opowieści o projekcji pierwowzoru "Teksańskiej masakry piłą mechaniczną". Nic dziwnego, że miałam wobec tego filmu wysokie oczekiwania. Przyznaję, że jestem trochę rozczarowana. Oczywiście, można doszukać się tutaj porządnego gore, ale w minimalnej dawce. Pasjonata raczej nie zadowoli. Od strony technicznej "Ostatni dom na lewo" to prawdziwe mistrzostwo. Mam tutaj na myśli przede wszystkim reżyserię. Trudno mi ukryć, że Wes mnie po prostu zachwycił. Znając jego późniejszy dorobek, aż trudno uwierzyć, że stać było go na stworzenie czegoś tak doskonałego. Trudniej jest natomiast żyć ze świadomością, że właśnie od tego filmu zaczęła się Cravenowa przygoda z filmem, czyli ogromne i zjawiskowe trzęsienie ziemi. Szkoda tylko, że napięcie zamiast rosnąć, opadło, a ludzkość straciła materiał na genialnego reżysera. Pieniądz to pieniądz. Efekt psuje jedynie marny soundtrack, lecz można potraktować to jako lekkie niedopracowanie. "Ostatni dom na lewo", po przeanalizowaniu wszystkich za i przeciw, uznaję za film udany. Nie jest to jednak kolejna pusta produkcja, która poza zwyczajną próbą zszokowania widza, nie ma nic do zaoferowania. Wręcz przeciwnie, dzieło Cravena potwierdza nam starą prawdę, że mimo iż każda zbrodnia zostaje ukarana, nie należy kusić losu i wykazać się czasem odrobiną rozsądku.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Ten, kto widział "Ostatni dom na lewo" w latach 70. i 80., był w stanie przewidzieć, jakie filmy w... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones