Recenzja filmu

Ostatni gwiezdny wojownik (1984)
Nick Castle
Geoffrey Blake
Al Berry

Nie ostatni wojownik kiczu

W momencie pojawienia się na ekranach kin "Ostatniego gwiezdnego wojownika" pierwsza część "Gwiezdnych wojen" miała aż siedem lat, a "Star Trek: The Motion Picture" - pięć. Nie da się uniknąć
W momencie pojawienia się na ekranach kin "Ostatniego gwiezdnego wojownika" pierwsza część "Gwiezdnych wojen" miała aż siedem lat, a "Star Trek: The Motion Picture" - pięć. Nie da się uniknąć wrażenia, że "...Starfighter" chciał zarobić na powodzeniu tych dwóch filmów, razem z wieloma innymi produkcjami dodających nagle przedrostek "Star" do tytułu.

Historia przypomina nieco wątek Luke'a Skywalkera z sagi George'a Lucasa, z tym że jest niezwykle spłycona. Młody chłopak o imieniu Alex (Lance Guest) marzy o tym, by wyrwać się z rodzinnego parku przyczep. W zrealizowaniu tego pragnienia nie pomaga mu matka, która wymusza od niego pomoc przy młodszym bracie, regularne naprawy domowego sprzętu i... chciałoby się powiedzieć, że każe mu wyczyścić roboty, gdy ten chce pojechać na stację Toshi.

Co prawda, nie jeżdżący kosz na śmieci przekazuje mu wieść o oczekującej przygodzie (akcja filmu dzieje się współcześnie w stosunku do jego reżyserii), lecz automat z grami. Gdy Alex pobija rekord gry, pojawia się... starszy pan (Robert Preston, choć "subtelniej" byłoby, gdyby zagrał go Alec Guinness) i zabiera go na obcą stację kosmiczną. Początkowo główny bohater protestuje, ale gdy dowiaduje się, iż niebezpieczeństwo grozi także Ziemi, zgadza się przyłączyć do tytułowych wojowników.

Dalej film jedzie wszelkimi możliwymi cliché: Jest zły do szpiku kości arcywróg szerzący zło i destrukcję dla samego zła, jest bohaterska walka, w której w ostatniej chwili dzięki ukrytej broni wygrywa protagonista (zrealizowana do bólu przewidywalnie, a w której statki wrogów zachowują się, jakby prowadzone były przez pięciolatków), jest scena śmierci mentora poświęcającego się dla Alexa (a z tym motyw zemsty na "Głównym Złym") i tak dalej...

Efekty specjalne są dość typowe dla kina science fiction z lat osiemdziesiątych - kosmici to albo dziwnie ostrzyżeni ludzie z niewiadomego powodu mówiący komputerowym głosem, albo gumowe humanoidy przypominające insekty. Choć do wspomnianych na początku liderów kanonu walk w kosmosie się nie umywają (są oczywiście dźwięki w próżni) to komputerowe rendery wypadają o niebo lepiej niż w np. "Kosiarzu umysłów" z 1992 roku.

O muzyce mogę powiedzieć tyle, że nie przeszkadza. Leci sobie w tle, całkiem nieźle akompaniuje przygodom bohatera i momentami jest jedynym czynnikiem wzbudzającym jakieś napięcie.

Aktorzy po za paroma chlubnymi wyjątkami są mało wiarygodni. Mimo wszystko, gdyby nie udziecinniony scenariusz ograniczający emocje widza do lekkiego zaniepokojenia albo śmiechu przez kiepskie gagi, film mógłby trafić do mojego rankingu nieco powyżej średniej.

Obecnie jestem zmuszony go zaszufladkować obok innych podróbek "Gwiezdnych wojen" powstałych na fali ich sukcesu. Polecić mogę go tylko największym fanom sci-fi - teraz dzieciaki zanudzi, a dla dorosłych jest zbyt infantylny.
1 10
Moja ocena:
5
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones