Recenzja filmu

Wehikuł czasu (2002)
Simon Wells
Guy Pearce
Samantha Mumba

Nie poprawiajmy klasyków

"Wehikuł czasu", wydana po raz pierwszy w roku 1895 powieść Herberta George'a Wellsa, uważana jest za klasykę literatury fantastycznej. Do dnia dzisiejszego książka doczekała się trzech
"Wehikuł czasu", wydana po raz pierwszy w roku 1895 powieść Herberta George'a Wellsa, uważana jest za klasykę literatury fantastycznej. Do dnia dzisiejszego książka doczekała się trzech ekranizacji: pierwszej, najsłynniejszej, z roku 1960 w reżyserii George'a Pala z Rodem Taylorem w roli Podróżnika, drugiej telewizyjnej z roku 1978 w reżyserii Henninga Schellerupa i wreszcie najnowszej, która będzie tematem niniejszej recenzji, zrealizowanej przez praprawnuka pisarza – Simona Wellsa. Oprócz tego powieść Wellsa stała się podstawą gry komputerowej i doczekała adaptacji komiksowej publikowanej swego czasu w rodzimym "Relaksie". Nie będę krył, że jako miłośnik literatury fantastycznej z niecierpliwością czekałem na premierę nowej ekranizacji. Co prawda zwiastuny filmu oraz informacje o tym, że twórcy dość swobodnie potraktowali powieściowy oryginał, wzbudzały moje delikatne przerażenie, ale wierząc, iż Wellsa nie można zepsuć, wykłóciłem się w redakcji o zaproszenie na pokaz prasowy... i gorzko tego później żałowałem. "Wehikuł czasu" Simona Wellsa to bowiem jedna z najgorszych ekranizacji, jakie miałem nieprzyjemność obejrzeć w swoim życiu, która ma niewiele wspólnego z powieścią i jej przesłaniem. Bohaterem filmu jest młody amerykański naukowiec Alexander Hartdegen, roztargniony geniusz, którego pomysły nie znajdują zrozumienia zarówno wśród kolegów naukowców, jak i najbliższych przyjaciół. Pewnego dnia w rabunkowym napadzie ginie narzeczona Alexandra - Emma. Zrozpaczony wynalazca, nie mogąc pogodzić się ze stratą, konstruuje maszynę umożliwiającą podróż w czasie i przy jej pomocy stara się zmienić przeszłość, zapobiec tragedii. Okazuje się jednak, że przeznaczenia pokonać nie można. Emma "ponownie" ginie, a załamany porażką Alexander postanawia uciec od znanej mu rzeczywistości i przenosi się w przyszłość o 800 tys. lat. Tam odkrywa z przerażeniem, że ludzkość podzieliła się na dwa gatunki: łagodnych Elojów i zamieszkujących podziemne korytarze Morloków, dla których Eloje są jedynie pożywieniem. Zapewne wszyscy, którzy czytali powieść Wellsa, zauważyli już, że jej najnowsza filmowa adaptacja znacznie różni się od pierwowzoru, w którym nie było mowy o żadnej narzeczonej i próbie oszukania przeznaczenia. U Wellsa główny, pozbawiony imienia bohater (w tekście określano go mianem Podróżnika) był naukowcem, który za wszelką cenę chciał pokonać barierę czasu, udowodnić wszystkim, że czwarty wymiar można poskromić, podporządkować ludzkiej woli i potędze umysłu. To był wystarczający powód, aby rozpocząć trwające wiele lat prace nad budową wehikułu. Twórcy filmu uznali jednak, że dla współczesnego widza takie pobudki mogą okazać się niewystarczające i dołożyli wątek z narzeczoną. To jednak nie wszystko. Z każdą minutą projekcji ekranizacja coraz bardziej odbiega od książki. Podczas swoje podróży Alexander Hartdegen jest świadkiem zmian zachodzących w świecie - rozwoju technologii, architektury, aż w końcu nieudanej kolonizacji księżyca (?), która skończyła się dla Ziemian tragicznie i stała przyczyną późniejszego podziału ludzi na Morloków i Elojów. Również i wizja przyszłości za 800 tys. przedstawiona w filmie odbiega od tego, co Wells opisał w swojej książce. W oryginale Elojowie byli dla Morloków jedynie "rzeźnym bydłem". Nie pracowali, nie umieli się bronić, ubierali się w stroje dostarczane przez Morloków, zamieszkiwali ruiny budowli wzniesionych przez swoich przodków, a czas spędzali głównie na jedzeniu i zabawie. Nie umieli nawet czytać. W opisywanym filmie wcale tego nie widać. Elojowie zamieszkują osiedla zbudowane na stokach gór, budują wspaniałe wiatraki i przyznam się szczerze, że, patrząc na nich, ciężko było mi uwierzyć, iż nie są w stanie przeciwstawić się Morlokom. Nie spodobała mi się również wizja podziemnego świata Morloków przedstawiona przez Simona Wellsa, która do złudzenia, przynajmniej dla mnie, przypominała Isengard z "Władcy Pierścieni". Całkowitym natomiast przegięciem było wprowadzenie postaci Über-Morloka, w którego wcielił się Jeremy Irons. Po co, dlaczego, co twórcy chcieli dzięki temu uzyskać, co przekazać? Nie wiem. Über-Morlok nie dość, że wygląda jak Drakula z mózgiem na plecach, to jeszcze przez cały czas wygaduje jakieś brednie w stylu – "Kim jesteś, aby kwestionować 800 tys. lat ewolucji?" (Spróbujcie sami odpowiedzieć na to pytanie). Oglądając film nie mogłem oprzeć się wrażeniu, iż Simon Wells nie do końca wiedział, jaki obraz chciał nakręcić. Zaczyna się jak dramat, potem mamy kolejno mieszankę filmu katastroficznego i przygodowego, a całość kończy się jak typowy horror. Co gorsza, w obrazie nie zachowało się nic z przesłania powieści, w której przygodowa fabuła była dla H.G. Wellsa pretekstem do rozważań nad przyszłością ludzkości (pamiętacie zakończenie?). O wiele lepiej z "Wehikułem czasu" poradził sobie w 1960 r. George Pal. Jego film nie miał, co oczywiste, tak spektakularnych efektów specjalnych, jak nowa ekranizacja, ale był bardzo wierny książce. Fabuła była nieco rozbudowana, ale w taki sposób, że dodane elementy (wojny światowe, wojna nuklearna) doskonale wkomponowywały się w całość historii i można było wierzyć, iż Wells, gdyby pisał "Wehikuł" nie pod koniec XIX, a w połowie XX w., sam by je umieścił w utworze. Opisywanego filmu nie ratuje nawet ciekawa obsada. Jeremy Irons, jak zawsze trzyma klasę, ale na ekranie pojawia się zaledwie przez kilka minut, zatem nawet on nie był w stanie zmienić mojego nastawienia do "Wehikułu czasu". Słabo, ku mojemu zaskoczeniu, wypadł również odtwórca głównej roli Guy Pearce ("Memento". "Tajemnice Los Angeles"), którego kreacja była zupełnie nieprzekonująca. Aktorsko najlepiej na ekranie wypadli odtwórcy ról drugoplanowych: Mark Addy jako przyjaciel Alexandra oraz Phylida Law jako Pani Watchit. Podobały mi się również zdjęcia autorstwa Donalda McAlpine'a ("Moulin Rouge") oraz niekiedy muzyka Klausa Badelta. I to wszystko. "Wehikuł czasu" to totalna pomyłka. Nie polecam nawet na wideo. Film słaby, nudny, bez rewelacyjnych kreacji aktorskich, a przede wszystkim głupi i zupełnie sprzeczny z powieścią Wellsa. Twórcy mogliby chociaż zachować odrobinę przyzwoitości i nie powoływać się w kampaniach reklamowych na nazwisko wielkiego pisarza, bo ten zapewne przewraca się teraz w grobie z rozpaczy nad "fantastyczną" ekranizacją jednego ze swoich najsłynniejszych i najważniejszych utworów.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones