Recenzja filmu

Żniwa (2011)
Benjamin Cantu

Niepokoje wychowanków

Brakuje miejsca na psychologiczną prawdę i dobre aktorstwo. Młodzi aktorzy u Cantu miotają się między pozami zbuntowanych nastolatków i zrezygnowanych defetystów.
W swym pierwszym pełnometrażowym obrazie Benjamin Cantu popełnia typowe błędy filmowego debiutanta. Węgierski reżyser jest tak żarliwy i zdeterminowany, by opowiedzieć swą historię, że zapomina o budowaniu napięcia, przedstawianiu motywacji bohaterów i – przede wszystkim – o zarysowaniu ich postaci. Przez przeszło niemal dziewięćdziesiąt minut trwania filmu nie dzieje się tutaj nic wartego zapamiętania. Żeby choć pod spodem czuć było puls! Gdzież tam. Film niemieckiego reżysera to zimny trup pozbawiony emocjonalnej wiarygodności i energii.

Marko (Lukas Steltner) pracuje na farmie kilkadziesiąt kilometrów od Berlina. Przebywają tu niemal sami młodzi ludzie (wszak to szkolna placówka), przez co gospodarstwo wygląda jak połączenie poprawczaka i żydowskiego kibucu. Życie toczy się w leniwym rytmie, a codzienna fizyczna praca zapełnia większą część czasu. Zwłaszcza, gdy – jak Marko – jest się wyrzutkiem, którego grupa rówieśników traktuje jak niesympatycznego odmieńca. Z czasem sytuacja nieco się zmieni, bo na farmę przybędzie Jakob (Kai Michael Muller). Między chłopcami, świadomymi swego homoseksualizmu, pojawi się napięcie.

A przynajmniej powinno. Bo w filmie Cantu próżno szukać jakiegokolwiek emocjonalnego drżenia. Wiemy, że bohaterowie są gejami, wiemy, że łączy ich więź, wiemy, że obawiają się odrzucenia przez swoją mikrospołeczność. Wiemy, ale nie widzimy i nie czujemy żadnej z tych rzeczy. Między Marko i Jacobem nie widać przeskakujących iskier, duszonej namiętności czy rodzącego się uczucia. Bo u węgierskiego reżysera historia dwóch homoseksualnych outsiderów złożona jest z deklaracji o nich, a nie skrupulatnie prowadzonej narracji.

Cantu popełnia więcej grzechów właściwych młodym twórcom, a najbardziej bolesny jest intelektualny banał ubrany w kostium Wielkiej Metafory. Reżyser "Żniw" sięga po wyraziste figury: stado staje się synonimem społeczeństwa, scena kolczykowania bydła urasta do rangi symbolu społecznego etykietowania, a notatki prowadzone przez bohaterów są sposobem na konstytuowanie własnej tożsamości. W filmie Węgra jest miejsce dla socjologicznych banałów (kontrast wielkomiejskiego Berlina i małej farmy) i estetycznych uproszczeń.

Brakuje zaś miejsca na psychologiczną prawdę i dobre aktorstwo. Młodzi aktorzy u Cantu miotają się między pozami zbuntowanych nastolatków i zrezygnowanych defetystów. Przede wszystkim dlatego, że reżyser filmu nie stworzył dla nich pełnokrwistych postaci, ale marionetki mające wyrażać pewne postawy, idee, społeczne figury.

Nie jest to wyłącznie przypadłość węgierskiego twórcy. Przyglądając się natłokowi gejowskich melodramatów, można dojść do wniosku, że homoseksualne love story nie tylko nie są lepsze od swych heterycznych odpowiedników, ale zazwyczaj okazują się gorsze. Zamiast, jak twórcy hollywoodzkich romansów i komedii, opowiadać o nieistotnych, ale autentycznych uwzniośleniach, twórcy konfekcyjnego kina LGBT na ekranach klecą bowiem wypracowania na społecznie modny temat. A że jak Cantu nadużywają wysokiego C, teatralnych szeptów i nachalnych symboli, raczej nie przysługują się bronionej "sprawie".
1 10 6
Rocznik '83. Krytyk filmowy i literacki, dziennikarz. Ukończył filmoznawstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Współpracownik "Tygodnika Powszechnego" i miesięcznika "Film". Publikował m.in. w... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?