O robotach drogowych słów kilka

Michael Bay jest reżyserem o prostym guście i zasadach. Jego recepta sukces również jest nieskomplikowana: gigantyczny budżet, fabuła na tyle prosta i schematyczna, aby był w stanie za nią
Michael Bay jest reżyserem o prostym guście i zasadach. Jego recepta sukces również jest nieskomplikowana: gigantyczny budżet, fabuła na tyle prosta i schematyczna, aby był w stanie za nią nadążyć przeciętny amerykański nastolatek, mnóstwo wybuchów, pościgów i innych przykładów nadmiernego efekciarstwa, plus stężenie głupoty i patosu które można by spokojnie zmieścić jeszcze w pięciu innych filmach – i voila, film gotowy! Ale cóż to dla Baya, który kręcenie takich dzieł (hehe) ma opanowane do perfekcji? Prawdziwy (anty)talent! Według tej właśnie receptury dwa lata temu powstała pierwsza część "Transformers". O ile przed projekcją filmu wyłączyło się jakieś 95% szarych komórek (zostawiając ich aktywnych tylko tyle, aby być w stanie nadążać ruchami gałek ocznych za akcją, oraz móc niemrawo wcinać popcorn i równie niemrawo siorbać colę), dało się go obejrzeć, nie przypłacając seansu poważnym i nieodwracalnymi zmianami w mózgu (wszak jak wiadomo głupota bywa zaraźliwa). Krytycy narzekali, publika zresztą też, a mimo to film zdołał wkupić się w łaski wielu widzów i zdołał zarobić tyle, że Michael Bay i Steven Spielberg nie zastanawiali się długo nad rozpoczęciem zdjęć to kontynuacji. Jeszcze przed oficjalnym ogłoszeniem rozpoczęcia prac nad sequelem, Michael Bay szumnie zapowiadał zmiany. Zmiany, jak zapewniał, na lepsze. Szybko okazało się, że wcale nie miał na myśli bardziej sumiennych prac nad scenariuszem, ani tym bardziej nad sposobem ciekawszego opowiedzenia historii, a jedynie poprawienie wizualnej strony filmu. Według zapowiedzi sequel miał być jeszcze bardziej widowiskowy niż część poprzednia, jednak bez drastycznych zmian w stylu filmu. Krótko: to samo co wcześniej, tylko więcej. Niestety. Ciekawie więc, dlaczego mimo to, przed seansem, w moim prostodusznym i naiwnym serduszku tliła się nadzieja, że "Transformers: Zemsta upadłych" okaże się interesującym obrazem? Sam już nie wiem… Najważniejszym aspektem filmu zazwyczaj jest fabuła. Niestety, pod tym względem najnowsze dzieło Michaela Baya leży i kwiczy. Film jest – nie mniej, ni więcej – kpiną ze sztuki pisania scenariuszy. Równie głupiej, naciąganej i infantylnej fabuły ze świecą by szukać wśród innych, wielkich amerykańskich blockbusterów. Nie licząc pierwszej części "Transformers" oczywiście… Znany nam skądinąd Alfred Hitchcock powiedział kiedyś, że film powinien zaczynać się od wielkiego bum. I faktycznie, wielkie bum w postaci gnającej na złamanie karku akcji – jest. Obawiam się niestety, że jeżeli twórca tej zasady oglądał z góry premierę najnowszego filmu Baya zapewne obija się teraz boleśnie w grobie. Bo po "bum" winno być bowiem napięcie, które stale wzrastając nie pozwoli nam oderwać wzroku od ekranu – tak właśnie pan Hitchcock mawiał. Czy w filmie będącym przedmiotem owej recenzji doświadczymy tego chociaż w minimalnym stopniu? A gdzież tam, napięcia nie ma kompletnie! Podobnie jak jakiegokolwiek klimatu, nawet w szczątkowej formie. Filmów równie bezpłciowych co "Transformers: Zemsta upadłych", i w podobnych stopniu (czytaj: całkowicie) wypranych z emocji wydziałem w swoim życiu niewiele. Tak, zgadliście – jednym z tych filmów była pierwsza część "Transformers" z 2007 roku. Pod tym względem dwójka jest "godnym" następcą swojego mało zacnego protoplasty, a nawet go przewyższa. Poziom aktorstwa z grubsza prezentuje taki sam poziom, jak dwa lata temu w pierwszym filmie z serii – czyli niemal zerowy. Właściwie nie ma w tym filmie ani jednej ciekawej kreacji aktorskiej. Paradoksalne jest to, że Optimus Prime, wykreowany całkowicie za pomocą komputerowej animacji jest postacią bardziej wiarygodną i naturalną, niż cała ludzka ferajna razem wzięta (głównie za sprawą mocnego, wyrazistego głosu, którego prawdziwym właścicielem jest Peter Cullen). Shia LaBeouf od premiery pierwszej części "Transformers" nie zdecydował się powiększyć wachlarzu swoich aktorskich (nie)umiejętności, więc po raz kolejny będziemy mogli obejrzeć jego starą, sprawdzoną galerię głupich min. Jeżeli właśnie tego oczekiwał od niego reżyser, chłopak spisał się na medal. Na Megan Fox spoczęło znacznie ważniejsze zadanie, kluczowe dla marketingowej strony filmu - miała na tysiąc sposobów prężyć ciałko przed kamerami, aby zwabić do kina pryszczatych nastolatków (dla których – wbrew pozorom – główną atrakcją filmu o wielkich robotach wcale nie są wielkie roboty. Paradoks, prawda? Jak widać sztukę żerowania na ludzkich instynktach Michael Bay również ma opanowaną do perfekcji). Z zadania wywiązała się wzorowo, pytanie jednak, czy właśnie tego, i tylko tego, oczekujemy od głównej postaci kobiecej w filmie? Na pochwałę zasługuje za to strona wizualna filmu. Nie są to może najlepsze efekty specjalne w historii kina (druga część "Parku Jurajskiego" z 1997 roku wciąż jest pod tym względem bardziej realistyczna i dopracowana), ale i tak mogą się podobać. Trochę szkoda, że w większości przypadków efektowność ustępuje miejsca "efekciarskości" w dosyć męczącym wydaniu (na ekranie dzieje się tyle, że akcja zwyczajnie zaczyna nudzić, co jest ewenementem), jednak oprawę wizualną można (ba, nawet trzeba!) uznać za najmocniejszą stronę filmu, choć wykorzystaną w nie najlepszy sposób. Niestety, jest to jedyny aspekt technicznej strony najnowszego dzieła Baya, o którym można powiedzieć, że został wykonany dobrze. Zdjęcia są nieciekawe i pozbawione jakiejkolwiek finezji. Wygląda to tak, jakby operator i reżyser nie mogli zdecydować się na konkretną dynamikę ujęć, przez co większość z nich jest albo zbyt niemrawa, albo zbyt chaotyczna. Lepiej, ale wciąż niezbyt zadowalająco jest z dźwiękiem – jest znośny, i niewiele ponadto. Podobnie jest z muzyką, która jednak prezentuje trochę wyższy poziom niż pierwszej części. Mimo to wciąż jest zdecydowanie za mało klimatyczna i ciekawa, aby uznać ją za udaną ścieżkę muzyczną. Inną jej wadą jest to, że jest ona szalenie mało oryginalna. Steve Jablonsky oryginalnością nigdy nie grzeszył, ale przy "tworzeniu" (określenie bardzo na wyrost) muzyki do drugiej części "Transformers" przeszedł samego siebie. Słuchanie jej to jedno wiele uczucie déjà vu. W filmie nie brzmi źle, ale klimatu i dramatyzmu nie ma w niej za grosz. Podobnie zresztą jak w całym filmie. Ale czego można się było spodziewać po obrazie sygnowanym nazwiskiem Bay? Podsumowując: "Transformers: Zemsta upadłych" to film przerażająco głupi, naiwny, sztampowy, bezpłciowy, nudny i infantylny. Właściwie każdy jego element, włącznie z fabułą i humorem prezentuje iście klozetowy poziom. Jedynie efekty specjalne zasługują na pochwałę, choć i im do ideału trochę brakuje (wbrew temu, co zapewne myśli Michael Bay, ilość to nie wszystko). Jest ich po prostu zbyt wiele, a mocy nie ma w nich prawie wcale. Mimo to warto dla nich zobaczyć ten film. I tylko dla nich, niestety.
1 10
Moja ocena:
2
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Na pierwszej części "Transformers" bawiłem się świetnie i miałem nadzieję, że druga odsłona obrazu będzie... czytaj więcej
Gdy kino staje się coraz bardziej banalne, nastawione na tysiące huków, fajerwerków, tudzież innych... czytaj więcej
Lato w pełni. Nadszedł czas urlopów i końca szkoły. Szare komórki idą na zasłużony odpoczynek. Wszyscy... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones