Recenzja filmu

Coś musi się stać (2014)
Ester Martin Bergsmark
Saga Becker
Iggy Malmborg

Obce ciała

Nieudany eksperyment Bergsmark wymęczy zapewne nawet – zahartowanych na siedmiogodzinnych epopejach z Filipin – wielbicieli festiwalu Nowe Horyzonty. "Coś musi…" sprawia zresztą wrażenie pułapki
Gdy tuż po rozpoczęciu seansu główny bohater wygłasza kwestię "Naszczaj mi do ust, jeśli wtedy mnie polubisz", wiedz, że coś się dzieje. Nazwać film Ester Martin Bergsmark kuriozalnym, to sprawić mu niezasłużony komplement. Opowieść o nieoczekiwanym spotkaniu dającym początek burzliwej relacji transseksualnego Sebastiana (przedstawiającego się także jako Ellie) i niepokornego Andreasa chciałaby uchodzić za prowokacyjną. W rzeczywistości jednak "Coś musi się stać" jest finezyjne i buntownicze jak napis na drzwiach dworcowej toalety. Bohaterowie nie mają nic wspólnego z samoświadomymi outsiderami rzucającymi wyzwanie skostniałemu społeczeństwu. W przerwach między konsumowaniem osobliwego związku, Sebastian i Andreas zachowują się jak typowi gimnazjaliści z oślej ławki, którzy fantazjują o ćpaniu, ostrych imprezach i wspólnym samobójstwie.  Z takimi bohaterami film Bergsmark nie przekonuje nawet jako podróż w głąb umysłu osoby o nieokreślonej tożsamości płciowej. Wydaje się to zresztą dziwne, bo zarówno twórczyni filmu, jak i wcielająca się w Sebastiana Saga Becker przynależą do społeczności, o której opowiadają. Widzowie spragnieni ciekawszego spojrzenia na transseksualizm pozostają skazani na ponowny seans "Transameriki" bądź "Śniadania na Plutonie".



Nieudany eksperyment Bergsmark wymęczy zapewne nawet – zahartowanych na siedmiogodzinnych epopejach z Filipin – wielbicieli festiwalu Nowe Horyzonty. "Coś musi…" sprawia zresztą wrażenie pułapki zastawionej na selekcjonerów tego rodzaju imprez. Szwedzka twórczyni bez żenady sięga po pseudointelektualne klisze i artystowskie pomysły inscenizacyjne. Jej film  do znudzenia łączy naturalistyczne sceny seksu z poetyckimi obrazami komentującymi łączące bohaterów uczucie, a całość spaja efekciarskim, teledyskowym montażem. Na plus Bergsmark można zapisać właściwie tylko świetne ucho do piosenek. Szczególnie zapada w pamięć utwór "I Never Loved This Hard This Fast Before", w którym japońska wokalistka niepozornym głosikiem wyśpiewuje frazy w rodzaju "I never came this hard this long before. But then again I never fucked a boy like you before". Szkoda jedynie, że podobnego kontrastu między wulgarnością a słodyczą nie udało się zachować także w filmie.



W tej sytuacji muszą dziwić – pojawiające się w niektórych recenzjach – porównania "Coś musi…" do dzieł Xaviera Dolana. Szwedzkiej twórczyni ewidentnie brakuje właściwego młodszemu koledze wdzięku, poczucia humoru i realizacyjnej sprawności. Zamiast wyśnionych miłości Bergsmark ma nam do zaoferowania wyłącznie wyimki z arthouse'owego koszmaru.
1 10
Moja ocena:
4
Krytyk filmowy, dziennikarz. Współgospodarz programu "Weekendowy Magazyn Filmowy" w TVP 1, autor nominowanego do nagrody PISF-u bloga "Cinema Enchante". Od znanej polskiej reżyserki usłyszał o sobie:... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones