Recenzja filmu

Labirynt kłamstw (2014)
Giulio Ricciarelli
Alexander Fehling
André Szymanski

Ofiary i bohaterowie

To taki rodzaj filmu, w którym wszystko jest, jak należy: wątki są posegregowane, życie zawodowe pokazywane jest naprzemiennie z prywatnym, każdy problem, instytucja i światopogląd jest
"Labirynt kłamstw" byłby prawdopodobnie dużo lepszym filmem, gdyby schować w cieniu głównego bohatera, a na plan pierwszy przesunąć jego sekretarkę. On, młody, ambitny, przystojny adwokat, przesłuchując byłych więźniów obozu Auschwitz, szykuje akt oskarżenia przeciwko ich oprawcom a swoim rodakom. Ona siedzi zwykle bez słowa, schowana w kącie, za maszyną do pisania, próbując nadążyć z notowaniem słów układających się w opowieść zbyt przerażającą, by można było dać jej wiarę, i zbyt realistyczną, by można ją było odrzucić. Ale podczas gdy on "wymierza sprawiedliwość", "zrywa zasłonę milczenia", "atakuje społeczne tabu" – czyli zajmuje się byciem bohaterem - ona na żadne bohaterstwo się nie pisała. Dosięga ją ten sam pocisk, ale ona obrywa rykoszetem. Jej kariera przebiegać będzie tak samo, niezależnie od tego, czy przełożeni zlecą jej porządkowanie akt, parzenie kawy czy sporządzanie notatek z zagłady. Figura bohatera, który, mierząc się z tematem ludobójstwa, odnosi jakiś rodzaj tryumfu, ma w sobie coś niezręcznego i jest mniej przekonująca od figury ofiary. W ludobójstwie przecież wszyscy są ofiarami: także ocaleńcy, ich dzieci, a nawet kaci i ich potomkowie, którzy muszą zmierzyć się z winą rodziców. Zbrodnia staje się niezależnym bytem, któremu ludzie służą jako narzędzia, by na końcu schować się za opowieścią o żołnierzu wypełniającym jedynie rozkazy.


Jest rok 1958. W ręce młodego niemieckiego adwokata dość przypadkowo wpada zeznanie potwierdzające, że były strażnik obozu Auschwitz pracuje w szkole jako nauczyciel. Poza jednym awanturującym się dziennikarzem, nikt nie jest sprawą specjalnie zainteresowany, ale znudzony rutynowymi dochodzeniami dla żółtodziobów Johann postanawia zbadać temat. Wojna nie jest sprawą tak odległą, zdarza się, że dawny kat minie na ulicy swoją ofiarę, ale Niemcy mają wiele powodów, by zapomnieć i nieufnie patrzą na tych, którzy rozgrzebują stare rany. Słowo Auschwitz niewiele co komu mówi, opowieści o niesłychanej skali zbrodni dokonywanych przez nazistów uznawane są za wymysł obcej propagandy, a naród akceptuje teorię, że za wojenne zbrodnie odpowiada elitarny klub dygnitarzy skazanych podczas procesów norymberskich. Przebijając się przez wrogość czy w najlepszym razie obojętność rodaków i korzystając z cichego namaszczenia swojego przełożonego, bohater zaczyna zbierać materiały, dociera do świadków i zbiera zeznania potwierdzające, że służący w obozie Niemcy na wielką skalę i często z własnej inicjatywy dokonywali zbrodni, w które ciężko uwierzyć nawet wtedy, gdy ma się przed sobą niezbite dowody.

"Labirynt..." opowiada o lekcji akceptacji przeszłości, o hańbie dziedziczonej dokładnie tak samo, jak dziedziczy się narodową dumę. Niestety, sam film także sprawia wrażenie lekcji odrobionej przez sumiennego ucznia. Łatwo tu odtworzyć zadany temat, ale chociaż reżyser i scenarzysta Giulio Ricciarelli wspiera się prawdziwymi zdarzeniami, to nie ma w zasadzie historii do opowiedzenia, a przede wszystkim nie ma bohatera, który mógłby temat udźwignąć na barkach czy chociaż upaść efektownie pod jego ciężarem. Fabuła i sam Johann dorobieni są do tematu z szablonów i poczucia obowiązku. Strach zapytać, czemu chłopiec zajmujący się łamaniem przepisów drogowych zostaje wybrany do prowadzenia bezprecedensowej sprawy, która go ewidentnie przerasta? Co widzi w nim przełożony, dlaczego stawia na niego niepokorny dziennikarz i czemu zakochuje się w nim piękna dziewczyna? Jedyna sensowna odpowiedź jest taka, że to dlatego, iż jest głównym bohaterem i głównego bohatera należy hołubić. A "Labirynt..." to taki rodzaj filmu, w którym wszystko jest, jak należy: wątki są posegregowane, życie zawodowe pokazywane jest naprzemiennie z prywatnym, każdy problem, instytucja i światopogląd jest reprezentowany przez jednego płaskiego bohatera. Ale rekwizyt pozostaje rekwizytem, scenografia - scenografią, a suma wszystkich należycie wykonanych elementów nie składa się w trójwymiarowy obraz. Jeśli "Labiryntowi..." udaje się czegoś dowieść, to może tego, że porządnie zrobiony, słuszny film na ważny temat może być przy okazji filmem całkowicie zbędnym.


W założeniu Johann ma mierzyć się z tą spuścizną hańby, ale poza gniewnymi okrzykami niewiele z tego tu wynika. Twórcy powtarzają zadawane od dekad pytania. Jak głęboko można wiercić w starej ranie, jeśli chcemy, by miała szansę się zagoić? Czy człowiek wolny może oceniać ludzi żyjących w systemie totalitarnym? Czy można oskarżać cały naród i co zrobić ze zbrodnią, dla której nie istnieje adekwatna kara? Dodam od siebie: jak radzić sobie z takimi problemami w sztuce? Twórcy "Labiryntu..." nie wiedzą. Każą więc swojemu bohaterowi po prostu się upić i wykrzykiwać te pytania w próżnię. Giulio Ricciarelli próbuje ratować sytuację wikłając swojego Johanna w intrygę sensacyjną – pościg za doktorem Mengele - ale efekt jest dość nieszczęśliwy i paradoksalny. Jak wiadomo, "Anioł śmierci" nie tylko zdołał wymknąć się sprawiedliwości i umrzeć w 1979 roku w Brazylii podczas zażywania kąpieli, ale jeszcze doczekał się dziwacznego hołdu od kultury popularnej, która zrobiła z niego intrygującego demona etatowo obsadzanego w bardziej lub mniej fantastycznych opowieściach. "Auschwitz to Mengele!" wykrzykuje w złości Johann, być może czując, że prawda jest w gruncie rzeczy dokładnie odwrotna, że Auschwitz to bezimienny strażnik, którego historia nie jest dla kina dość intrygująca, za którego bestialstwem nie stała urojona misja i który zrzucił nazistowską tożsamość tak, jak zrzuca się niemodny płaszcz. Ci bezimienni są jednak w "Labiryncie..." także nieobecni.
1 10
Moja ocena:
3
Rocznik '82. Urodzony w Grudziądzu. Nie odnalazł się jako elektronik, zagubił jako filmoznawca (poznański UAM). Jako wolny strzelec współpracuje lub współpracował z różnymi redakcjami, z czego... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones